5 maja, wtorek
O godz. 1730 zakończyliśmy manewry portowe w marinie w Mohammedii koło Casablanki. Podróż z Madery przez Ocean Atlantycki do Maroka zajęła nam 4 dni i 7,5 godziny.
Za chwilę umieszczę krótką relację. W każdym razie było bardzo przyjemnie.
Chwila minęła. Ale przy wszechświatach równoległych nie ma to żadnego znaczenia. Relacjonuję:
Przez pierwsze trzy dni (1, 2 i 3 maja) płynęliśmy niemal wyłącznie na silniku, choć grot mieliśmy cały czas w górze i łapaliśmy każdy ewentualny podmuszek. Po prostu na oceanie zabrakło wiatru. Za to w kambuzie działy się orgie. Zaraz po swoich urodzinach Tomek wziął się za artystyczne przyrządzanie potraw. Nie będę wymieniał tych smakowitości, choć jedna mnie zaintrygowała – były to polędwiczki z pomarańczy. Wszystko palce lizać.
Ponieważ na jachcie nie ma niestety autopilota, musieliśmy na zmianę stać za sterem przez cały czas. Ale nie było to wcale uciążliwe. Wachty wyznaczyliśmy sobie 3-godzinne. Próbowaliśmy używać samosteru wiatrowego (płynąc na silniku!), raczej z marnym skutkiem. Za to z nieco lepszym powodzeniem przywiązywaliśmy sznurkiem koło sterowe. Już wieczorem pojawiała się dokuczliwa wilgoć, która nad ranem powodowała, że czuliśmy się jak zmoczeni deszczem, mimo, że wcale nie padało. Za to w dzień było piękne słoneczko, a chmurki raz po raz dawały nam wytchnienie przesłaniając je nieco. Tylko ten ciągle włączony odkurzacz…
Czwartego dnia maja dmuchnęło tuż po północy. Niemal całą dobę płynęliśmy baksztagiem i fordewindem z kontraszotem na grocie i wytykiem na genui. Nieźle kiwało. W wodzie oprócz delfinów, które co jakiś czas pojawiały się przy burcie, zauważyliśmy na środku oceanu trzy żółwie. Ale co tam żółwie. Nagle w pewnym momencie w dość szarej wodzie oceanu zauważyliśmy coś niebieskiego. Przewidzenie? Nie! Nagle tuż obok nas z wody wynurzyło się ogromne, przeogromne cielsko. Jedno, drugie, trzecie. To płetwale błękitne, największe ssaki na naszej planecie. Baliśmy się, że przez przypadek nie zauważą nas i uderzą w jacht – tak były blisko. Patrzyliśmy zahipnotyzowani. Piękny widok.
Piątego dnia znowu wiatrowo było słabo lub z kiepskiego kierunku. I tak sobie płynąc zaoczyliśmy zamgloną, wcale nie gorącą, Afrykę. Potem slalom między statkami stojącymi na redzie Casablanki i o godz. 1730 dopłynęliśmy do celu naszego etapu. Odprawa trzech służb równocześnie (pogranicznicy, celnicy i policja), mimo wypełniania trzy razy bardzo podobnych papierów, trwała wyjątkowo krótko i sprawnie. Pół godziny na jachcie, pół godziny w oczekiwaniu na pieczątki i w miasto. W Mohammedii spotkaliśmy się z następną załogą. Wszyscy bardzo się ucieszyliśmy i oczywiście uczciliśmy to wieczorem w wynajętym marokańskim apartamencie.
Bardzo dziękuję Dominikowi i Tomkowi za wspólny rejs przez ocean. Ech, światy równoległe.