5 kwietnia, piątek
To „jakoś” okazało się ponad 5-godzinnym postojem pod chmurką w ciemnej, zimnej i mokrej Gironie. Aby podtrzymać morale w oczekiwaniu na zaginionego busa, raczyliśmy się co i rusz trunkami, zakupionymi przezornie w ojczyźnie.
Już o 8 rano w czwartek byliśmy w Palamos na jachcie. Krótka drzemka przedobiednia, formalności w porcie, zakupy, drobne prace bosmańskie i w drogę. Niestety 10 godzin przepłynięte na silniku prawie pod wiatr dał nam nieźle po uszach. Zaczęło się słabo.
O 1 w nocy dopłynęliśmy do Barcelony i zacumowaliśmy w Sant Adria de Besos w marinie Port Forum pod mostem. Już było lepiej, humory nam się poprawiły.
Ponieważ w tej Barcelonie pod mostem nic ciekawego nie było, w południe sobie odpłynęliśmy. W pewnej chwili znaleźliśmy się w jakiejś gromadzie maniaków na łódkach kręcących się w różnych kierunkach i przeszkadzających nam w morskiej podróży. Nagle jakby ktoś wysypał ziarno na zachodzie. Wszystkie dzioby tam się skierowały i na łeb, na szyję pognały w tamtym kierunku. Nie wiedząc o co chodzi, też pognaliśmy z nimi.
Cholery, nieco szybsze były, ale tylko trochę. Wystarczyło to na tyle, że ich nocna burza z piorunami trafiła pół godziny wcześniej… Rozpierzchły się, jak kurczaki. My z nimi.