Maciek sprawozdaje hurtem:
.
„23 marca, poniedziałek
Młodzi, ale… poszli po rozum do głowy. Nie płyniemy na zachód, tylko wracamy w stronę Afryki. Nie ma co, trzeba słuchać starszych, a wspomnienia Bolka o halsówce przy 10 st. B w stronę Fuerteventury raczej nas przerażają, niż mobilizują. Trudno, La Gomerę obejrzymy sobie przy innej okazji, a warto by było zdążyć na samolot. A i Łysy się ucieszy, jeśli odbierze jacht o czasie i w umówionym miejscu. Póki co siedzimy jeszcze w San Sebastian licząc na jakieś słońce albo chociaż warunki do zwiedzania. Aut nie pożyczyliśmy, bo sjesta, a o 1600, to już trochę za późno. Cóż, pozostaje nam piesza wycieczka.
Od lewej: Rudzia, Ola, Michał, Rafał, Agata i Kuba
Cała załoga od lewej: Ola, Aga, Kuba, Maciek, Rafał, Michał, Alek i Natalia, zwana Rudzią. W tle gość specjalny: Teide.
.
24 marca, wtorek
Plan A zakłada dotarcie do Santa Cruz de Tenerife, planu B na razie nie ma. Musi się udać! Trzeba zdążyć na Fuertę do soboty. Ruszamy z samego rana, wiatru przy wyspie jak zwykle nie ma, oby tak cały dzień. W bardzo krótkim czasie okazało się jednak, że prognoza jak zwykle swoje, a rzeczywistość swoje, chociaż da się przeżyć. Niektórzy nawet mówią, że nie chce im się rzygać – to na pewno postęp.
Około 1600 dopływamy do los Gigantes. Po szybkiej wymianie smsów z Bolkiem, sprawdzeniu odległości i zrobieniu paru „kresek na mapie” jesteśmy zmuszeni zastosować plan B. Uznałem, że nie ma co się pałować całą noc i cały jutrzejszy dzień tylko po to, żeby zaatakować Gran Canarię z północnego cypla Teneryfy. Jutro spróbujemy ten sam manewr płynąc do Las Palmas, w końcu Gran Canaria jest jednak trochę „niższa”, będzie łatwiej. Decydujemy się na Las Galletas, bo tam ponoć ładniej.
Około 1900 nasze dziewczyny już podziwiają pana Kamila z Polski łowiącego jeżowce w porcie.
.
25 marca, środa
Stwierdziłem, że też bez przesady, nie ma się co spieszyć, miejmy coś z tego wyjazdu poza żeglowaniem, nie każdy jest fanem bycia zalewanym przez potwornie słoną wodę 8h dziennie. Dopiero koło 1600 ruszymy do Las Palmas. Wystarczy, żeby przez noc dotrzeć na NE Gran Canarii i ruszyć halsówką do stolicy tej części Wysp.
Niestety i tym razem potwierdziła się teza, że na Kanarach ciężko pływa się na północ. Ostatecznie wylądowaliśmy w Pasito Blanco – swoją drogą bardzo ładnym i spokojnym porcie z własną plażą i… oczywiście Spar’em czynnym bodaj do 2200.
.
26 marca, czwartek
Pół dnia spędzamy na plaży – żeby porządnie wkurzyć wszystkich znajomych (zwłaszcza tych z pracy) – poza zdjęciami z Fejsa potrzebna jest jeszcze opalenizna. Ale o 1600 trzeba się zwijać, w końcu przed nami jeszcze pewnie koło doby halsowania. Przy odchodzeniu od nabrzeża ucięliśmy chyba kawałek muringa – jakaś lina płynie za nami i wygląda na to, że wkręciła się w ster. Alek podjął próbę usunięcia strzępa – niestety na tej fali jest to raczej niemożliwe. Jedyny plus, że lina nie przeszkadza w płynięciu. Dobra – usuniemy ją już na Fuerteventurze.
Historia lubi się powtarzać, ale tym razem powtarza się ze zdwojoną siłą. Wystarczy lekko wystawić „nosek” za wyspę i od razu się zaczyna. Wiatromierz szaleje! Nie schodzi poniżej 30 kn, raz nawet pokazuje 44 kn – mamy 9 B!!! Trzymaj się Melino! Kąt martwy na poziomie 160 st., czy to ma sens? Po 4h przesunęliśmy się może o 5 Mm, a do Morro Jable – najdalej na południe wysuniętego portu Fuerteventury – zostało jakieś 65Mm.
2115 – główki portu Pasito Blanco.
.
27. marca, piątek
Podjęliśmy decyzję, że nie próbujemy drugi raz rano. Zostało nam sporo kasy jachtowej, więc do 1400 wszystkie promy są już ogarnięte. Decydujemy, że „Ostoja” rozpocznie rejs z Gran Canarii, choć tak naprawdę, to raczej wiatr podjął za nas tę decyzję. Tak czy inaczej, ostatni dzień trzeba wykorzystać – robimy się na mahoń!
.
Na promie.
Tym sposobem dotarliśmy do końca. Czekamy na kolejne wieści z pokładu Meliny. Obyśmy się jeszcze spotkali”.
.