Płynąc po oceanie, zza świątecznego stołu serdeczne pozdrowienia i życzenia dla wszystkich przyjaciół Wrocławskiej Asocjacji Przyjaciół przesyła załoga Lady Meliny.
A teraz świąteczne reminiscencje Jurka z ostatnich dni:
No i nieubłaganie zbliża się koniec rejsu. Dramat pierwszego dnia zmienił się w jedną z najpiękniejszych podróży mojego życia. Choroba morska ustąpiła miejsca radości z kołysania i podskakiwania na falach. Nieporadność, coraz lepiej wykonywanym poleceniom kapitana. Zachwyty z niepowtarzalnych zachodów i wschodów słońca, czy też płynących obok jachtu delfinów. Bezproblemowe spanie i jedzenie pod i na pokładzie w czasie rejsu i bujania (a miałem nadzieję, że schudnę dzięki chorobie morskiej). Potrafiłem już posiekać na drobno cebulę i paprykę nie obcinając sobie przy okazji palców mimo kołysania, które pierwszego dnia powalało mnie z nóg i doprowadzało do skrajnej frustracji. A do tego eksplorowanie najciekawszych zakątków kolejnych wysp, poznawanie ludzi, tutejszej kultury i obyczajów. Bajeczne słońce i ciepło przy świadomości, że w kraju paskuda i śnieg z deszczem. A tu eldorado! Eden! Poznałem świetnych ludzi. Brak konfliktów w grupie obcych przecież osób, skupionych na tak niewielkiej przestrzeni, skazanych na niewygody i chwilami bardzo trudne warunki rejsu, to coś trudnego do wytłumaczenia. Doświadczyłem empatii, przyjaznych gestów, pomocy w najmniej spodziewanych chwilach. Myślę, że właściwe dobranie się załogi, było jednym z warunków tak udanego rejsu. No i śmiech! Niejednokrotnie do łez, bo potrafiliśmy się śmiać ze wszystkiego! I mimo, że na takiej niewielkiej, jak na oceaniczne warunki, łodzi znalazłem się po raz pierwszy , to ani razu nie miałem obawy, że stanie mi się coś złego. Nawet tego pierwszego dnia nie było chwili zwątpienia, że się wywrócimy, potopimy. Może to wynik mojej żeglarskiej ignorancji i niefrasobliwości, a może po prostu wiara w moc naszego jachtu i umiejętności kapitana. Jego spokój, rozwaga, opanowanie i pewność z jaką podejmował wszystkie decyzje, działały na mnie bardzo uspokajająco i dawały wiarę , że wszystko będzie ok. Nie piszę tego, gdyż wychodzę z założenia że „dzień bez wazeliny jest dniem straconym” – dla mnie tak to po prostu wyglądało i zachęciło mnie do kolejnych rejsów, jeśli tylko będzie taka okazja. I tak sobie pomyślałem: Dziwni Ci żeglarze. Są gotowi ponosić wszystkie trudy żeglugi i poniewierania przez fale, by oprzeć stopę na suchym lądzie tylko po to, by wypłynąć następnego dnia… JM