Archiwa kategorii: ..Etap 45,46 Kanary

Koniec kanaryjskiego etapu 45,46

2 kwietnia, poniedziałek

Ciut po południu Lanego Poniedziałku dotarliśmy do Wrocławia. W 12 kanaryjskich dni przepłynęliśmy 215 Mm w czasie 50 godzin, z czego 29 godzin na żaglach. Wypłynęliśmy z Las Palmas na Gran Canarii, na Teneryfie odwiedziliśmy Santa Cruz, marinę San Miguel i Puerto de Los Gigantes, na Gomerze byliśmy w San Sebastian, w drodze powrotnej na Teneryfie  w Las Galletas i zakończyliśmy w Santa Cruz de Tenerife.

 

Wielkanoc 2018

Płynąc po oceanie, zza świątecznego stołu serdeczne pozdrowienia i życzenia dla wszystkich przyjaciół Wrocławskiej Asocjacji Przyjaciół przesyła załoga Lady Meliny.

20180401_094727m

A teraz świąteczne reminiscencje Jurka z ostatnich dni:

No i nieubłaganie zbliża się koniec rejsu. Dramat pierwszego dnia zmienił się w jedną z najpiękniejszych podróży mojego życia. Choroba morska ustąpiła miejsca radości z kołysania i podskakiwania na falach. Nieporadność, coraz lepiej wykonywanym poleceniom kapitana. Zachwyty z niepowtarzalnych zachodów i wschodów słońca, czy też płynących obok jachtu delfinów. Bezproblemowe spanie i jedzenie pod i na pokładzie w czasie rejsu i bujania (a miałem nadzieję, że schudnę dzięki chorobie morskiej). Potrafiłem już posiekać na drobno cebulę i paprykę nie obcinając sobie przy okazji palców mimo kołysania, które pierwszego dnia powalało mnie z nóg i doprowadzało do skrajnej frustracji.  A do tego eksplorowanie najciekawszych zakątków kolejnych wysp, poznawanie ludzi, tutejszej kultury i obyczajów. Bajeczne słońce i ciepło przy świadomości, że w kraju paskuda i śnieg z deszczem. A tu eldorado! Eden! Poznałem świetnych ludzi. Brak konfliktów w grupie obcych przecież osób, skupionych na tak niewielkiej przestrzeni, skazanych na niewygody i chwilami  bardzo trudne warunki rejsu, to coś trudnego do wytłumaczenia. Doświadczyłem empatii, przyjaznych gestów, pomocy w najmniej spodziewanych chwilach. Myślę, że właściwe dobranie się załogi, było jednym z warunków tak udanego rejsu. No i śmiech! Niejednokrotnie do łez, bo potrafiliśmy się śmiać ze wszystkiego! I mimo, że na takiej niewielkiej, jak na oceaniczne warunki, łodzi znalazłem się po raz pierwszy , to ani razu nie miałem obawy, że stanie mi się coś złego. Nawet tego pierwszego dnia nie było chwili zwątpienia, że się wywrócimy, potopimy. Może to wynik mojej żeglarskiej ignorancji i niefrasobliwości, a może po prostu wiara w moc naszego jachtu i umiejętności kapitana. Jego spokój, rozwaga, opanowanie i pewność z jaką podejmował wszystkie decyzje, działały na mnie bardzo uspokajająco i dawały wiarę , że wszystko będzie ok. Nie piszę tego, gdyż wychodzę z założenia że „dzień bez wazeliny jest dniem straconym” – dla mnie tak to po prostu wyglądało i zachęciło mnie do kolejnych rejsów, jeśli tylko będzie taka okazja. I tak sobie pomyślałem: Dziwni Ci żeglarze. Są gotowi ponosić wszystkie trudy żeglugi i poniewierania przez fale, by oprzeć stopę na suchym lądzie tylko po to, by wypłynąć następnego dnia… JM

Zdjęcia będą, będą

A na razie tekst napisany przez Jurka Michajłowa – reminiscencje z pierwszych dni.

Po naszym pierwszym rejsie Kapitan zapytał mnie, czy czegoś bym o tym nie napisał na stronie Lady Meliny. Jako prosty szczur lądowy nie znam się na obyczajach żeglarskich, ale myślę, że Kapitanowi, podobnie jak kobiecie w ciąży, nie odmawia się… No i dobrze… Ale cóż tu pisać gdy mi wystarczy jedno słowo… ARMAGEDON! Pewnie coś dla ludzi przyzwyczajonych do żeglowania po morzach i oceanach jest normalnością i powszednią rutyną, dla mnie było konfrontacją nieopanowanej i wszechdominującej siły wodnego żywiołu z banalną słabością człowieka, czyli moją. Zaczęło się od zachwytu pięknym, eleganckim, pełnym mahoniowych detali jachtem. Stanąłem na pokładzie jednej z łodzi, które do tej pory podziwiałem jako zwykły turysta przechodzący przypadkiem obok portów jachtowych w czasie swych wakacyjnych podróży. Podziwiałem elegancko poukładane i biegnące we wszystkie strony liny, których nazw nie będę się nawet starał zapamiętać, bo życia mi nie starczy, bo młody już to ja bynajmniej nie jestem. Niespotykane i niezrozumiałe w swym przeznaczeniu elementy, detale, sprzęty i urządzenia. A potem… Odbijamy. Pierwsze wyjście z portu i zaczęło się!!! Fale na 4-5 metrów, szalona huśtawka z jednoczesnym rzucaniem na boki. Rollercaster, to przy tym co się działo, to zjeżdzalnia dla przedszkolaków i to z grupy młodszej. Skorzystanie z toalety na drobne siku stało się prawdziwym wyzwaniem. Utrzymywanie się na muszli przez parę sekund  było trudniejsze niż na byku w czasie rodeo w Texasie. Fruwałem w powietrzu poznając niezwykły stan lewitacji, i to mimo braku podstaw znajomości yogi. Do tego nieustanne mulenie w brzuchu i uczucie, że żołądek za chwilę opuści na zawsze moje ciało wraz z całą swoją zawartością. Nie było jej zresztą zbyt wiele, bo sama myśl o zjedzeniu lub wypiciu czegokolwiek powodowała nasilenie objawów ucieczkowych. Podobnie jak myśl o zejściu pod pokład. Jedynym miejscem dający szansę przeżycia, o ironio, okazał się przeorany wiatrem i falami pokład Lady Meliny. Nie sposób tu opisać tej całej mnogości uczuć oraz doznań psychicznych i fizycznych, bo mimo doświadczeń mojego długiego 65-letniego życia, po prostu brakuje mi słów. Nic tylko Armagedon! Ale dobiliśmy w końcu do portu, do kei, i doznałem wspaniałego uczucia spokoju i bezruchu… Osiągnąłem nirwanę! I to tylko przez proste stanie na twardym gruncie. Było pięknie!!!

Straty? Jakie straty!

24 marca, sobota

Zaczęło się już na morzu w drodze z Gran Canarii na Teneryfę. Wiał piękny wiatr 15-20 kn z północy, czyli baksztag prawego halsu. Grot na 2. refie. Fale normalne, jak to na oceanie, 2-3 m. Ale niektóre… no właśnie, i taka jedna obaliła kapitana niemal pod relingi, a Ankę sponiewierała w zejściówce.

Wczoraj rano w marinie Santa Cruz De Tenerife wiaterek porwał foliówkę z dokumentami i ubezpieczeniem jachtu i umieścił w mokrej wodzie portowej. Akcja połowowa trwała pół godziny i papiery zaczęły suszyć się powieszone na sznurkach w office mariny.

Wypożyczyliśmy autko, pojechaliśmy na wycieczkę na Playa De Las Teresitas, na przeróżne miradory, do Lasu Zmysłów i nagle… Jacek stwierdził brak portfela z dokumentami i kartą płatniczą. Akcja poszukiwawcza doprowadziła do wniosków, że karta zdążyła już być dwukrotnie użyta w bankomacie w San Cristobal de La Laguna niezgodnie z zasadami współżycia międzyludzkiego i w związku z tym została zablokowana przez bank.

Uspokojeni tym faktem zjedliśmy spokojnie buritos w pięknej miejscowości Orotava, a następnie pojechaliśmy zdobyć najwyższy szczyt Hiszpanii – El Teide. Pewną ręką prowadziła nas nawigacja. Mijaliśmy zdziwionych ludzi, osły i muły. Droga stawała się coraz węższa i coraz stromsza. Aż się skończyła. Na dodatek wjechaliśmy w chmury i zapadł zmierzch.

W drodze powrotnej policja dokonywała mistrzowskich wolt i odsyłała od Annasza do Kajfasza niezapowiedzianych gości z zagubionymi dokumentami pragnących dokonać zgłoszenia tego faktu (udało się to, najprawdopodobniej, dopiero dzisiaj rano).

Wieczorem jeden z załogantów przyznał się, że schodząc z jachtu się wyp… i boli go lewe kolano, prawe udo i prawa łopatka.

Nie jest źle.

Nastała wiosna

21 marca, środa

Na Lady Melinie nastała wiosna. Przybyła nowa ekipa w składzie: AA, JaJo+Ju i BiH. Przylecieli na Teneryfę…, a łódka stała w  Las Palmas na Gran Canarii. Mimo tych przeciwności losu dotarli busem, promem, taxi i na piechotę na jacht.

20180321_145704m Marcowe Kanary

Na zdjęciu od lewej stoją Ja, Ju, Ha, siedzą An, Ar i Jo. Zdejmował Bo. W 12 dni płynąc z Gran Canarii zamierzają odwiedzić Teneryfę, La Palmę, El Hierro, La Gomerę i zakończyć na Teneryfie.