3 lipca, czwartek:
Jest godzina 1845. Stanęliśmy na chwilkę w Leirvik. Za chwilkę wypływamy.
O, już wypływamy.
A teraz mrożąca w krew w żyłach relacja Basi B.:
3 lipca zapowiadał się spokojnie i mało ekscytująco. Mieliśmy do przepłynięcia spory kawałek, żeby sensownie rozplanować dwudniową trasę do Bergen. No to płynęliśmy i płynęliśmy, po drodze mijając hodowle łososi w okrągłych zagrodach, wokół których kłębiło się stado podnieconych mew.
Nic się w zasadzie nie działo, jeśli nie liczyć wejścia do niewielkiej zatoczki (Leirvik – dop. BR), w której kapitan poszukiwał internetu. Do zwiedzania wiele nie było, poza sklepem z polską kasjerką i jachtem ruskich, którzy ku zazdrości Artura demonstrowali kilkadziesiąt złowionych gdzieś tam dorszy (pozycję dali, chociaż nie wiem dlaczego zakładać, że te ryby będą czekać ciągle w tym samym miejscu). Przypłynęliśmy tam na chwilę o 1530, odbiliśmy koło 1900. Z pełną świadomością, że będziemy płynąć dobrych kilka godzin i o uciechach wieczornych możemy zacząć myśleć gdzieś w okolicach północy. Jakżeż byliśmy naiwni…
Wszystko szło zgodnie z planem i w miarę zbliżania się nocy zaczęliśmy coraz pilniej rozglądać się za jakąś przytulną marinką. W pewnym momencie zaczęliśmy się zbliżać do takowej, więc z nadzieją wpatrzyliśmy się w kapitana – ale nie. Kapitan miał inny plan, którego wcześniej nam nie zdradzał, bo kapitan nie fizyk teoretyczny i nie dyskutuje ( z nami zwłaszcza) na temat czasoprzestrzeni. Dlatego rzadko zdarzało się nami wiedzieć, gdzie płyniemy i ile czasu nam to zajmie. Tym razem jednak, jako że realizacja była już bliska, kapitan zechciał podzielić się z nami swym planem wpłynięcia do ślicznej zatoczki wyposażonej w urokliwą marinkę. Wpłynęliśmy więc do niej i płynęliśmy w jej głąb. Zatoczka była rzeczywiście śliczna, ale coraz bardziej się zwężała, a w końcu całkiem znikła i całe szczęście, że udało nam się wcześniej zawrócić. Kapitan zadecydował, że stajemy przy pomoście małego żółtego domku, który (na szczęście) stał tuż nad wodą. Przybiliśmy.
Domek wyglądał nędznie, pomost znakomicie, aczkolwiek oświetlenie za pomocą fioletowych lampek przydawało mu niesamowitości. Zeszłam na pomost i zajrzałam przez okno. Paliło się światło i elektryczny kominek, czyli ktoś gdzieś był, ale się nie objawiał. Kapitan zaczął chodzić i mówić szeptem z nadzieją, że gospodarz nie zauważy, że stanęliśmy mu pod oknami. Zaczynało być coraz straszniej. Zeszliśmy do mesy, chcąc podziękować za cudowne ocalenie i nagle uświadomiliśmy sobie, ze ono wcale nie jest takie pewne, bo w fioletowych ciemnościach czai się niewyobrażalne Zło, które na nas czyha.
Postanowiliśmy się bronić, sięgając głównie do pomysłów Kewina samego w domu, które wydawały się wręcz idealne na taką okoliczność. Drzwi zamknęliśmy na głucho, na schodkach, przed pójściem spać, mieliśmy rozsypać śrubki, a na drzwiach przykleić zdjęcie mojego psa Corela, ponieważ nie dysponowaliśmy nagraniem jego szczekania. Pomyślałam, że dobrze byłoby psiknąć Złemu w oczy dezodorantem, ale mam tu tylko taki w kulce i nie byłam pewna, czy Zły da sobie taki w oczy wsmarować. Z chwili na chwilę stawało się straszniej. Każdy szelest i każde skrzypnięcie wywoływało ciarki na plecach. Uciechy wieczoru przerodziły się w smętny rytuał pożegnalny. Ustaliliśmy, że ja przeżyję, bo muszę to wszystko opisać, żeby pamięć o moich przyjaciołach pozostała wiecznie żywa. Artur prosił, żebym napisała, że złowił wielką rybę, chciał, żeby ludzie takim go zapamiętali. Zgodziłam się.
Nagle obudziliśmy się i już było rano. Nie wiedzieliśmy, czy przeżyliśmy, czy może już jesteśmy na innym świecie, w każdym razie razem. Tamten świat był dość podobny do poprzedniego. Na brzeg zeszła Basia G. i Artur – najpierw, potem reszta też.
Brzeg był równie dziwny, jak wszystko inne – włącznie z wycelowaną w nas armatą.
Śniadanie zjedliśmy dość szybko i rzeczywiście cudownie ocaleni odpłynęliśmy z zatoczki, która najwyraźniej służyła do zwabiania nieostrożnych żeglarzy. Nam się udało… ciekawe, ilu nie…
Basia B.