10 maja, niedziela
W sobotę mieliśmy płynąć do Tarify, pięknego starego miasta. Ot, raptem 21 mil. Pozwiedzamy, usiądziemy w knajpce, pogadamy, pośmiejemy się. Prognoza wskazywała na wyjście jak najszybciej, niestety załoga się rozpierzchła w tzw. międzyczasie na plażę. Pod względem kąpiółki w oceanie na wzburzonych falach przyboju załoga miała rację, ale skutki tego okazały się brzemienne. Jako zajawkę następnych wydarzeń wtrącę, że w koi Madzi znalazła się cytryna. Nie tylko zresztą cytryna.
Płynęliśmy na żaglach – ulga po terkocie silnika w poprzednich dniach. Cisza, nic się nie dzieje. Do chwili, kiedy zarefowaliśmy grota na I refie, czyli już po piętnastu minutach. Piątka ze wschodu, od cieśniny, czyli w twarz. Im bliżej toru wodnego, tym wiatr tęższy. Do siedmiu. Refujemy genuę. Dwa zwroty, do lądu i ku środkowi i drugi ref na genui. Prąd na wejściu w gardziel cieśniny przeciwny do kierunku wiatru sięga 3 knotów. Fala piętrzy się, ale spokojnie, wszystko pod kontrolą. Przed północą przed Tarifą zapada decyzja – uruchamiamy silnik. Na rozedrganej wodzie silnik niestety odmawia posłuszeństwa – zapowietrzają się przewody paliwowe. Między torem wodnym, którym co parę minut przechodzę wielkie tankowce, a lądem, raptem 1-2 mile. Halsujemy w ciemnościach przy wietrze 35-40 węzłów (regularna ósemka, a w porywach dziewiątka), próbując w zęzie coś zrobić z silnikiem – bez skutku. Wracamy? Latarnia morska w Tarifie na wyciągnięcie ręki, szkoda nie dopłynąć. Mijamy wreszcie cypelek z latarnią, silnik nadal nie rusza. Na wejście do portu na żaglach nie ma najmniejszych szans. Zmiana decyzji: pchamy się dalej, do Gibraltaru. Halsujemy, co pięć minut rzucając się od lewego do prawego szota genui z korbą w ręku (najlepszy był w tym Krzysiek). Na pokładzie pomieszanie z poplątaniem. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na wachtach zmieniają się Józek i Krzysiek ze Zbyszkiem i Arkiem. Dostali prikaz płynięcia raz lewym, raz prawym halsem. Najlepiej bajdewindem. I tak płynęli. Dziewczyny walczyły wewnątrz. Przed świtem wachta Hani dopływa do Zatoki Gibraltarskiej. Na AIS-ie widać, że tłoczno tam, jak w centrum miasta w porze szczytu. Z lewej i prawej, z przodu i z tyłu atakują nas z ciemności, ale na tle świateł Gibraltaru, nadpływające co chwilę statki. Gęsto. Ale to już końcówka – Skała osłania nas od wiatru, woda już nie faluje. Uff. O świcie telefon do Przyjaciela i olśnienie – zapomnieliśmy o jednej z czynności przy nocnych pracach w zęzie. Terkot silnika i spaliny z rury wydechowej wszyscy przyjmują z entuzjazmem. Przy kei La Linea De la Conception z wielką przyjemnością spełniamy za cudowne ocalenie.
A co z cytryną w koi? Po prostu wypadła nagle z kambuza przy którymś tam przechyle i lotem prostolinijnie zakrzywionym trafiła do śpiworka Madzi. Poza tym i oprócz tego:
- Józek spał w koi Magdy
- za to w koi Józka polegiwały na zmianę Edyta i ostatecznie Magda
- Edyta spała pod śpiworem Arka
- Arek spał w mesie
- Hania spała w kambuzie na ławeczce pilnując śmietnika i analizując przecieki
- ja znalazłem się na koi Edyty
- Zbyszek chyba spał u siebie
- Krzysiek padł
- rano Madzia znalazła w swojej koi mokre męskie krótkie spodenki (gacie okazały się Józka, który w nocy walczył z żywiołem tarzając się przypięty szelkami po mokrym pokładzie)
- Krzysiek w swoim śpiworku znalazł klucz dziesiątkę
- Edyta znalazła spodnie od piżamy Józka
- zaginęło litrowe wino Elegido.
Kto z Was przepłynął Cieśninę Gibraltarską na żaglach bez silnika w nocy pod sztormowy wiatr? Hę?