28 października, środa
To był wyjazd, w którym nie zdjęliśmy sznurków z polerów, nie odepchnęliśmy się nogą od kei i nie pożeglowaliśmy. Ot, po prostu był to stacjonarny rejs roboczy. Przede wszystkim znaleźliśmy przyczynę nagłego unieruchomienia silnika na poprzednim rejsie: całkowicie rozpadło się łożysko w starej przekładni. Dzięki niesamowitej sprawności i fachowości Wojtka i Jurka oraz przy pomocy znającej doskonale kanaryjskie realia rezydującej w marinie na jachcie Kaalmar Kasi Chruścik, już w dzień po przyjeździe usterka została usunięta.
Moglibyśmy wykorzystać okazję i popływać, ale nie po to przyjechaliśmy – na jachcie zawsze znajdzie się tysiąc przeróżnych robót. Więc mimo ogromnych, jak dla nas, 30-stopniowych upałów, przeglądnęliśmy jacht i przez następne dni skrupulatnie realizowaliśmy plan.
Ale nie samym obowiązkiem człowiek żyje. Czasem wieczorem trzeba było pójść do knajpki, a w weekend poeksplorować wyspę. W sobotę wspięliśmy się malutkim Fiacikiem 500 na przełęcz Cruz de Tejeda
(tutaj znajdźcie dwa szczegóły, którymi różnią się dwa następne zdjęcia),
a obiad zjeść przy plaży w Puerto de las Nieves.
W niedzielę był Teror, serpentyny, steki i Puerto de Mogan.
We wtorek powrotny lot do Berlina i dalej autem do domów.
A jak z sytuacją Covidową? Na każdym lotnisku byliśmy delikatnie, ale bacznie obserwowani przez przeróżne służby. Samoloty w jedną i drugą stronę zajęte jedynie w 50%. Na lotnisku na Gran Canarii pustki (zdjęcia z wyjazdu), jak i tak samo w Berlinie.
Przed przylotem na Kanary obowiązkowe wypełnienie deklaracji zdrowotnej, a po wylądowaniu badanie temperatury i zgłoszenie miejsca pobytu. I nic poza tym. A na samej wyspie należy podkreślić niesamowite zdyscyplinowanie mieszkańców – wszyscy noszą maseczki, niemal wszyscy prawidłowo nałożone.
Warto tam pojechać i odpocząć od naszej jesiennej atmosfery. Ot, chociażby traktując Lady Melinę jako hotel.