28 września, poniedziałek
Ocaliliśmy życie i z tego się bardzo cieszymy – szczególnie my. Ale utraciliśmy Melinę. I to jest strata dla wszystkich, którzy ją kochali. A szczególnie dla jej właścicieli – Iana i Magdy. Jest nam niezwykle przykro.
Jak do tego doszło i co się działo? Opiszę to w skrócie i proszę o wybaczenie, jeśli nie trafię w odpowiednie słowa.
W piątek 25 września tuż po godz. 18 tutejszego czasu (17 UTC) po zatankowaniu do pełna bezcłowego paliwa, wypłynęliśmy na wysokiej wodzie w kierunku Cherbourga. Chcieliśmy dostać się tam przed przewidywaną niekorzystną zmianą kierunku wiatru. Postawiliśmy wszystkie żagle. Wiał piękny pełny bajdewind lewego halsu ok. 10 kn. Niósł nas dodatkowo dość silny prąd. Mieliśmy na wszelki wypadek włączony cały czas silnik, który chodził na wolnych obrotach. Po 40 minutach niespodziewany bardzo silny boczny prąd zniósł nas na pobliskie skały i stalową konstrukcję znaku nawigacyjnego.
Jacht zaczął bardzo szybko nabierać wody. Zgasł silnik. Nie udało się nam odczepić pontonu, ani trawy ratunkowej. Nie udało się nam również dostać na konstrukcję znaku, która była na wyciągnięcie ręki. Prąd wody mocno uderzał jachtem o skały. Po mniej więcej minucie pogrążyliśmy się w wodzie. Nad powierzchnię wystawały jedynie topy masztów. Prąd wody szybko porwał nas i unosił na pełne morze. Łapaliśmy to, na czym mogliśmy utrzymać się na powierzchni. Niewiele tego było…
Mieliśmy cholerne szczęście w tym nieszczęściu. Ktoś nas zauważył. Z lądu? Kto? Nie wiemy.
Po ok. 15 (?) minutach zauważyłem nadpływający statek SAR. Zostałem wyciągnięty z wody, potem Józek i Asia, którzy trzymali się razem jednego odbijacza, po Hanię podpłynął ponton. Zostaliśmy opatuleni kocami i odstawieni na ląd. Tam czekały na nas już dwa ambulanse, które zawiozły nas do szpitala. Po chwili pojawiła się pani Bożena, która była naszym tłumaczem. Byliśmy mocno wyziębieni.
Po chyba 2 godzinach, kiedy stwierdzono, że wracamy do sił i możemy jakoś sami funkcjonować, załatwiono nam hotelik i zostaliśmy tam odstawieni. Wyglądaliśmy jak beduini w szpitalnych fartuszkach i opatuleni kocami. W hotelu miła obsługa znalazła jakieś ubranka. Wyglądaliśmy dziwacznie, ale potrafiliśmy się już z tego śmiać. Pani Bożena wzięła od nas wszystkie mokre rzeczy (wszystkie były mokre) do wysuszenia – rano przywiozła dodatkowo jakieś buty, bo tylko mi zostały sandały na nogach. Trochę jeszcze drżeliśmy z zimna. Noc przebiegła niby spokojnie.
Od tego momentu nikt się już nami nie zajmował. Dowiedzieliśmy się, że służby portowe próbowały podnieść i ściągnąć Melinę – bez skutku. Dopiero w sobotę popołudniu, kiedy zszedł z nas pierwszy stres, zaczęliśmy działać. Byliśmy pod telefoniczną opieką pani konsul Renaty Wasilewskiej z Londynu. Załatwialiśmy na policji jakieś dokumenty na powrót, bo prawie wszystkie zostały na Melinie. Przez przypadek, o dziwo, zachował sprawność mój telefon (markę i rodzaj podam na żądanie), który miałem w wodzie w kieszeni spodni, dzięki czemu mogliśmy się jakoś skontaktować ze światem. Mamy też dwie karty płatnicze (Józka i moją), dwie pary okularów (Asi i Hani), parędziesiąt euro i paszport (!) Józka. To wszystko.
Ale jesteśmy zdrowi i cali.
Bardzo, bardzo dziękujemy za wszelką okazaną nam pomoc. Wiele osób w kraju działa, żebyśmy mogli spokojnie wrócić do domu. Dziękujemy również za ciepłe smsy i telefony od Was, które podtrzymują nas na duchu.
Dziękujemy ludziom z SAR-u.
I dziękujemy temu KOMUŚ, który nas zauważył.