8 kwietnia, poniedziałek
Anatol porzucił nas w niedzielę. O 11-tej wsiadł w pociąg i odjechał w dal. Po co? Dlaczego? Zastanawiamy się do tej pory. Porzucił nas samych na pastwę okrutnego morza, ech… Ciężko będzie. A w związku z licznymi pytaniami, chcę krótko uciąć wszelkie niejasności – zostaliśmy we dwójkę i nigdy w tym rejsie nie było nas więcej niż trójka.
Zaczął się setny tydzień, od kiedy porzuciliśmy Macierz dwa lata temu. Na tę okoliczność Neptun okazał się łaskawy i z Tarragony zadułł połówką prawego halsu. Na zarefowanych podwójnie genui, grocie i bezanie szliśmy cały dzień 6-7 knotów, a w porywach 8, przez zatokę o pięknej nazwie Golfo de San Jorge o de Sant Jordi. W ten sam sposób minęliśmy również przepięknie uchodzące do morza ujście rzeki Ebro. Pysznie było. Bardzo żałuję, że Was tu z nami nie było.
W ten sposób w niedzielę zadułło nas do porciku Vinaros. Nazwa ciekawa, owszem, ale gdybyśmy byli bardziej ambitni, dopłynęlibyśmy do miasteczka o ciekawszej nazwie - Peniscola…
Dzisiaj, już bez zbytniej historii, dopłynęliśmy leniwie do pięknie położonej mariny Oropesa, tuż nad Walencją.