Archiwa kategorii: Etap .9-10 Irlandia

Camaret sur Mer

15 sierpnia, piątek:

O godz. 1659 nadszedł oczekiwany sms od Adama Dacko: „Po 47 godzinach żeglugi, głównie na samej genui, dotarliśmy do Camaret. Jacht wysprzątany, zatankowany, winda kotwiczna znowu działa. Czekamy na kolejną załogę”.

Irlandia-Francja2

Wg informacji z AIS-a w marinie w Camaret Melina była już przed godziną 13-tą. A w tym czasie już od dwóch i pół godziny następna załoga pędziła busikiem z Wrocławia do Francji. Powinni być na miejscu nad ranem.

Podsumowujący mail od Adama Dacko otrzymany już po powrocie ekipy do Wrocławia:

Wróciliśmy, załoga zadowolona, jacht sprawił się dobrze. 
Udało się też nadrobić brakujące mile do Francji.

Ogólna trasa rejsu wyglądała następująco:

Killybegs -> Blacksod bay -> Killary harbour -> Kilronan (wyspy Aran) ->
Dingle -> Valentia -> Sherkin Island (koło Baltimore) -> Glandore ->
Kinsale -> Camaret.

Łącznie 766 Mm, 90h na żaglach, 50h na silniku.

Co do uwag ogólnych dotyczących jachtu - pływa się bardzo dobrze, bardzo
ładnie Melina się zachowuje na fali -a tej mieliśmy sporo, choć głównie
baksztagowej. Ostatnie pięć dni pływaliśmy na samej genui, a i tak
bywało, że szliśmy 8 węzłów.

 

 

Post from high sea

14 sierpnia, czwartek

„Środek Morza Celtyckiego. Druga doba w morzu. Upał niemiłosierny. Rozebrani leżymy plackiem na pokładzie. Ani grama wiatru, który mógłby nas schłodzić. Polewamy się wodą zaburtową, ale to nic nie pomaga. Ona ma też 35 stopni. Delfinom nie chce się skakać. Kapitan przeklina, bo zapomniał wziąć ze sobą majtek przeciwdeszczowych. Drugi z trzecim postanowili przerobić bojler na klimatyzator. Pracują już trzecią godzinę, ale w tym upale ślizgają się klucze. Pierwszej udało się odnaleźć w bakiście grilla, ale nie mamy węgla. W coolboxie skończył się lód. To już katastrofa. Krótkie śledztwo wykazało, że był to przykład skrytożerstwa. Nie mamy jednak siły szukać winnego. I skończyły się palemki…
Obudziłem się w koi o 4-tej nad ranem. Na zewnątrz było 12 stopni, 30 węzłów wiatru. Pada. 8 węzłów robimy na samej gieni. Odetchnąłem z ulgą…”
Piotrek Szajowski

Ostatni wpis z Irlandii – przed nami Francja

12 sierpnia, wtorek (cd):

Relacja od Piotrka Szajowskiego z aktualnego dnia, przesłana tuż przed północą:

„Podczas dzisiejszej żeglugi towarzyszyły nam mewy, głuptaki i inne ptaki. Przypomniały nam się informacje przytoczone wcześniej przez naszego Kapitana na temat wyspy Clear i zrobiło nam się głupio z powodu naszego podejścia do nich. Lepiej późno niż wcale.
Poza tym dzień minął standardowo – pogoda była piękna, wiatr dmuchał mocno z baksztagu, a jedyną osobą, która była wstanie oderwać Drugiego od steru była Ochmistrzyni i to tylko na moment. 
Po południu przybyliśmy do Kinsale, gdzie Drugi z gracją zaparkował na 3-węzłowym prądzie w górę rzeki i na 20-węzłowym wietrze w dół. Czapki z głów. 
Krótki spacer po mieście i uroczysta kolacja z okazji ostatniego wieczoru w Irlandii dopełniły naszej sielanki. Nastroju nie był w stanie popsuć zaśniedziały kabelek, który spowodował małe zamieszanie. Pokonaliśmy go z wdziękiem. 
Jutro rano ruszamy w kierunku Bretanii. Prognoza jest pomyślna, więc w dobrych nastrojach rozgrywamy kolejnego roberka. Odezwiemy się po przybyciu.”

Nadgoniony czas

12 sierpnia, wtorek:

W nocy nadszedł następny mail z porcją irlandzkich wrażeń od Piotrka Szajowskiego. Tym samym załoga Meliny nadgoniła rozwarstwiony czas – ich morski, irlandzki zrównał się z naszym polskim, lądowym:

Piątek, 8.08.2014

Po ciężkiej nocy, w czasie której walczyliśmy z gasnącym silnikiem,
falą, silnymi podmuchami wiatru i sennością dotarliśmy do Dingle. W
porównaniu do wcześniejszych odwiedzonych przez nas portów odnieśliśmy
wrażenie, że znaleźliśmy się w luksusowych i cieplarnianych warunkach
- jeszcze zanim rzuciliśmy cumy brodaty i uśmiechnięty harbour master
wskazał nam miejsce, gdzie mamy stanąć, po czym wszystko wyjaśnił, co,
gdzie i jak. Pomosty nowe, świeżutkie. Na nabrzeżu budynek klubu
żeglarskiego, w którym można było skorzystać z prysznica. Sam harbour
master siedział sobie w biurze z oknem na cały port i jak kontroler
lotów w wieży patrzył tylko, kto wchodzi, a kto wychodzi z mariny.
Dzień zatem spędziliśmy na regeneracji sił i uzupełnieniu zasobów w
miejscowym Super Valu, a także kontemplując miejscową kuchnię (fish
and chips) oraz trunki (Balmers, Guinness i Harp). Nuda, można by
powiedzieć...  I tylko czające się z tyłu głowy pytanie "Czy silnik
odpali?" mąciło ten sielankowy nastrój, a jednocześnie zapowiadało
niezwykłe przeżycia estetyczne naszej damskiej części załogi w dniu
kolejnym.
Sobota, 9.08.2014

Kolejnego dnia po szybkim tankowaniu paliwa i sprawdzeniu prognozy
pogody stwierdziliśmy, że lepiej będzie poczekać z kolejnym długim
przelotem w okolicy, żeby nie wpakować się w gardło bestii, a raczej
małej bestyjce w postaci niżu, który pojawił się znikąd na Morzu
Celtyckim, rysując strzałki z trzema chorągiewkami na mapkach w
Weather Online akurat na trasie naszego rejsu. Aby nie stać kolejnego
dnia w tym samym miejscu postanowiliśmy przecumować się na drugą
stronę zatoki.

Po drodze poznaliśmy lokalnego celebrytę - Fungie - ma on w Dingle
swój złoty pomnik, w witrynach sklepów i biur turystycznych wiszą
plakaty z jego podobizną, a na dźwięk jego imienia nastolatki wpadają
w szał piszcząc i podskakując. Niestety nie mieliśmy okazji poznać go
tak osobiście, bo tłumy fanów oddzielały go od nas, ale widzieliśmy w
oddali jego płetwę grzbietową. Nie wiemy dokładnie jakiego gatunku
jest poznany przez nas celebryta, czy był to butlonosy, czy może jakiś
inny, ale faktem jest, że na wąskim wejściu do Dingle Harbour
musieliśmy manewrować między czterema czy pięcioma kurtami, na których
tłumy fanów i paparazzi czyhały na okazję, żeby uchwycić Fungie na
zdjęciu. I to nie koniecznie skandalizującym...

Po kilku godzinach dotarliśmy do brzegów Valentia Island. Marina w
budowie, ale i tak dla nas to wciąż cieplarniane warunki po nocach
spędzonych na bojach. Tego wieczoru ktoś z nas, już nie potrafię
określić kto, wypowiedział na głos to, o czym wszyscy myśleli, ale do
tej pory każdy bał się o to zapytać - "co tak na prawdę zaszwankowało
w silniku w noc dwa dni wcześniej?"

Ktoś mógłby pomyśleć, że to bardzo rozsądne i niewinne pytanie. Jednak
konsekwencje wypowiedzenia go były bardzo szerokie. I to zarówno w
warstwie technicznej, jak i estetycznej... To co zdarzyło się chwilę
później rzuciło także pewne światło na przygody związane z silnikiem,
jakie miały poprzednie załogi i na to, jak udało się im je rozwiązać.
Udało się także odzyskać wszystkie utopione w zęzie narzędzia. W
trakcie tych oględzin powstały także zdjęcia do kalendarza, który mamy
zamiar wydać po powrocie do kraju. Niestety, nie możemy dokładnie
powiedzieć, co będzie na zdjęciach, ale nasze panie twierdzą, że
będzie to hit. No nic - pożyjemy, zobaczymy...

Wracając do naszego silnika - gdy już związane z nim instalacje
zostały obejrzane od wszystkich możliwych i niemożliwych stron,
wzięliśmy się wspólnie za wymianę filtra paliwa za lewym zbiornikiem
paliwa. Dlaczego? W sumie nie wiem. Kapitan twierdzi, że było to za
sugestią opiekuna jachtu, ale ja sądzę, że chodziło nam o to, żeby
zrobić cokolwiek, a przy tym uświnić się od stóp do głów w zęziance,
olejach i paliwie. "Brzmi jak mnóstwo doskonałej zabawy" - stwierdził
w trakcie nasz Drugi i faktycznie tak było... Wymieniliśmy niemal
czysty filtr paliwa na idealnie czysty, po czym z poczuciem dobrze
spełnionego obowiązku musieliśmy się wszyscy dokładnie wykąpać pod
prysznicem (każdy osobno, oczywiście). Udało się to dzięki zdolnościom
negocjacyjnym naszej Ochmistrzyni, która zdołała załatwić nam
wszystkim kąpiel w iście królewskich warunkach.
Niedziela, 10.08.2014

Kolejny ranek i kolejny przelot. Po drodze mijamy morskie krowie
stadko - wysepki The Bull, The Cow i The Calf. Spotkała nas także inna
atrakcja - możliwość "zaczekinowania się" na Facebook-u przy Fastnet
Rock. Pierwsze lajki pojawiły się po kilku sekundach, a komentarze
pojawiają się cały czas jeszcze jak piszę te słowa. W szeregach załogi
pojawiły się dyskusje, czy było to wydarzenie na miarę umieszczenia na
"łolu" zdjęcia małego kotka, czy może jest to coś o znacznie większym
zasięgu.

Z hipnotycznego wpatrywania się w ekraniki telefonów wyrwał nas okrzyk
naszej Pierwszej - "Delfinyyyyyyy!!!". Faktycznie - dookoła Meliny
zaroiło się od tych pięknych i przyjaznych zwierząt. Podskakiwały,
przepływały nam pod dziobem, wyprzedzały i dawały się wyprzedzić.
Poszły w ruch aparaty fotograficzne, a radości z obserwowania wyczynów
naszych małych towarzyszy nie było końca.

Po krótkiej (relatywnie) chwili od tego zdarzenia dotarliśmy do
Baltimore. Nie, nie tamtego bardziej znanego za oceanem. Do tego
małego i w sumie mało ciekawego - tak nam się na początku zdawało.
Kapitan ambitnie usiłował znaleźć jakieś ciekawostki o tym miejscu w
przewodnikach, ale przywołany przez niego istotny fakt, że na
pobliskiej Clear Island zatrzymują się w czasie migracji nurzyki,
burzyki, głuptaki, kormorany i gawie trójpalczaste nie zyskał w
szeregach załogi należytego zainteresowania. Cóż, ta dzisiejsza
młodzież...

Rzuciliśmy kotwicę przy Sherkin Island i przygotowywaliśmy się powoli
do tego, żeby położyć się spać. Nagle coś zaczepiło o płetwę sterową.
Nikt tego nie zauważył, ale gdy zdarzyło się to po raz drugi Kapitan
zwrócił na to uwagę. Wyszliśmy na pokład i oczom naszym ukazał się...
delfin. Był duży, szary i miał nadgryzioną płetwę grzbietową. Zaśmiał
się do nas pokazując wszystkie swoje ząbki, zrobił kółko, popłynął
kawałek na grzbiecie, otarł się płetwą o dno jachtu... Zachowywał się
jak pies albo kot, który przyszedł się połasić. Staliśmy na pokładzie
jak oczarowani patrząc na jego wyczyny. Po chwili wydawało nam się, że
już odpłynął, więc wróciliśmy pod pokład. Minutę później usłyszeliśmy,
jak delfin się do nas odzywa, czy może dla nas śpiewa. Dla nas
wszystkich było to pierwsze takie przeżycie, ale najbardziej urzeczona
była nasza Ochmistrzyni, która mimo chłodu i wilgoci zapadającej nocy
co chwila wychodziła na pokład starając się wypatrzeć naszego
morskiego towarzysza.
Poniedziałek, 11.08.2014

W poniedziałek rano wyszliśmy na ląd, obejrzeli okolicę, po czym
stwierdziliśmy, że ruszamy dalej. Zabieramy się więc za uruchomienie
windy kotwicznej. Nie szło nam to specjalnie - albo nie mogliśmy
znaleźć odpowiedniego przełączniczka, albo kabelki zamokły, w każdym
razie skończyło się na machaniu handszpakiem. Mniej więcej w połowie
25 metrów łańcucha znów pojawił się szary delfin, ulubieniec naszej
Ochmistrzyni, który przyglądał się dokładnie temu co robimy kładąc się
na boku koło dziobu. Powąchał kotwicę, obejrzał bojrep po czym
pomachał nam ogonem i odpłynął pozostawiając na pokładzie wzruszoną
Ochmistrzynię powtarzającą cichutko pod nosem "...przypłynął się
pożegnać..."

W końcu udało się do końca podnieść i sklarować kotwicę, by odejść na
wschód. Po kilku godzinach dotarliśmy do Glendore - zatoczka mała i
płytka, ale udało się znaleźć żółtą boję dla gości w miejscu, gdzie
było na tyle głęboko, że po długiej dyskusji między wszystkimi
posiadaczami patentów jachtowego sternika morskiego zapadł werdykt
"można zostać".

Chwilę później spotkała nas mała niespodzianka - wchodzący po nas
jacht pod irlandzką banderą zrobił kółko wokół nas, po czym - po
zaoczeniu banderki RP pod lewym salingiem - uprzejmie pozdrowił nas po
polsku. Był to pierwszy raz, gdy ktoś odezwał się do nas w tym języku
odkąd stewardesa w Rayanie kazała mi siadać na miejsce po włączeniu
sygnalizacji "zapnij pasy"... Łezka wzruszenia zakręciła się w oku.

Popołudnie i wieczór spędziliśmy zwiedzając okolice Baltimore.
Dotarliśmy do prehistorycznego kamiennego celtyckiego kręgu, w którym
usiłowaliśmy wywołać pradawne duchy zmarłych. Niestety, pomimo
dosłownego stawania na głowie nie udało się to i przez to nadal nie
wiemy, dlaczego takie kręgi były budowane. Cóż, spróbujemy przy
najbliższej okazji jeszcze raz.

 

 

Morskie opowieści

11 sierpnia, poniedziałek:

Dobrusia przesyła kolejną relację Pawła. Tym razem mrożącą krew w żyłach – jak to w morskich opowieściach. Radzi: „Radzę przeczytać przed opublikowaniem ;)”. Przeczytałem, poprawiłem dwie literówki i zamieszczam:
Melina — noc czwartek/piątek
Niedopełniony księżyc oświetlał bladą twarzą pokład. Twarz Ochmistrzyni spowił grymas zniesmaczenia co w trupim blasku księżyca sprawiało makabryczne wrażenie.
— Dwa knoty pod tę cholerną falę… — zaklęła szpetnie.
Rzeczywiście robiło się nieprzyjemnie — „słabo”, jak by to powiedział Kapitan, gdyby nie spał. Fala rosła, a wiatr lżał. Obudziłem Trzeciego.
— Kicha jest. Tym halsem nigdzie nie dopłyniemy — powiedziałem.
— Diesel-grot — rzekł trzeci ubierając się na wachtę.
Kapitan potwierdził — no i dobrze, szybciej dopłyniemy, pomyślałem. I już po kilku minutach leżałem w koi z przyjemnym mruczeniem silnika w uszach. Śniłem o pewnym zysku jaki czekał mnie w Dingle.
Obudził mnie odgłos pospiesznej krzątaniny. To trzeci schodzi z wachty, pomyślałem i gdy już wracałem w objęcia Morfeusza do mojej świadomości dotarł fakt, że nie słyszę silnika. Czyżby odkręciło, pomyślałem i postanowiłem wyjrzeć na zewnątrz. Wychylając się z koi ujrzałem widok, który towarzyszył mi podczas tego rejsu w najgorszych koszmarach.
Trzy dupy: Kapitana, Trzeciego i Chiefa wystawały znad dziury po gretingu gdzie ukryłem Artefakt.
— Co robicie? — zapytałem najspokojniejszym głosem na jaki mnie było stać, jednocześnie próbując wymacać ukryty pod poduszką Ochmistrzyni rewolwer.
— Przełączyłem się na lewy zbiornik i wygląda na to że układ się zapowietrzył — odrzekł Chief.
Odsapnąłem z ulgą i zabezpieczyłem z powrotem rewolwer. Uznawszy, że czwarta dupa nic w tej dziurze nie pomoże wróciłem do koi, myśląc o jakim układzie mówił Chief i czy nie jest on zbyt głęboko. Na pewno nie pod powierzchnią cuchnącej wody w zęzie, pomyślałem i zasnąłem lulany przez prowadzącą jacht po wysokiej fali Pierwszą.
Po godzinie obudził mnie przeszywający nocną ciszę wrzask.
— Nieee! — to z pewnością ryczał Chief. Gdyby to był Trzeci lub Pierwsza, nie przejąłbym się specjalnie, ale gdy ryczy Chief… Musiało być naprawdę źle. Zajrzałem do mesy. Kolejny greting leżał odwalony na bok odsłaniając wielki silnik. Ciekawe jak toto działa, pomyślałem. Pierwsza dalej stała za sterem. Pot i morska woda spływały z jej twarzy, co znaczyło że walka z falą jest naprawdę ciężka.
— Co się stało? — zapytałem głupio.
— Już nic — odparł Chief. — Śrubeczka od odpowietrzenia wpadała mi do zęzy, ale złapałem.
— I całe szczęście — z lekkim wyrzutem powiedział Kapitan, który wraz z Trzecim ewidentnie przechodził w tryb zombie. Myśl o tym, że mój sekret mógł zostać odkryty zmotywowała mnie do działania.
— Pomogę wam — oznajmiłem i wyskoczyłem z koi w samych majtkach z Mikołajem. Myśl, myśl, myśl, powtarzałem w kółko w głowie.
— Pompka — powiedziałem szybciej niż pomyślałem — potrzebujemy ręcznej pompki.
— Już szukaliśmy i nic.
— Może gdzieś głębiej jest — powiedział Chief i zaczął zaglądać wgłąb silnika.
— Ja tam wejdę — powiedziałem nie mając pojęcia na co się piszę. Chief usiadł do instrukcji silnika a ja schodząc w dół zacząłem dyskretnie szukać ukrytego Artefaktu. Fala do najprzyjemniejszej nie należała, ale z pomocą trzeciego udało mi się zejść do akumulatorowni. Domknąłem i przesunąłem w głąb skrzynię z Artefaktem, i wychodząc z udawaną rezygnacją na twarzy ujrzałem gumową membranę. Wcisnąłem i usłyszałem gwizd pompowanego powietrza.
— Mam — odpowiedziałem i zacząłem wychodzić. Chief i Trzeci kończyli czytać instrukcję, a Kapitan, ewidentnie uspokojony fachową pracą załogi podsypiał z boku. Nie mogłem dopuścić aby zaglądali za głęboko. Trzeci i Kapitan nie byli problemem. Jednego uspokoiliśmy, a drugi po ciężkiej wachcie nie zauważyłby przepływającego obok tankowca. Trzeba było pozbyć się Chiefa.
Udając że idę do toalety zaszedłem do koi.
— Mała, wstawaj — rzekłem budząc Ochmistrzynię, i widząc że szybko dochodzi do siebie dodałem — Mamy kłopoty, wytriggeruj na radarze fejkowy statek-widmo na kolizyjnym.
— OK — odpowiedziała, i podłączyła swoje PDA do GPS-owego wejścia AISa — Coś wymyślę.
Gdy wróciłem do mesy sprawy wyglądały tak samo: dwa trupy i żołnierz w bitewnym szale.
— Musimy pompować, aż bąbelki wyjdą tędy — powiedział Chief zabierając się do luzowania śrubki na filtrze.
— Zrobię to z Trzecim — powiedziałem, próbując wyszarpać mu klucz z ręki. Nie było to łatwe, więc po chwili poddałem się, licząc że Ochmistrzyni, podoła zadaniu.
— Chief, mamy coś na kolizyjnym — usłyszałem głos Pierwszej z góry i uśmiechnąłem się w myślach.
Kurs kolizyjny w nocy, bez silnika, wydał się Chiefowi wystarczającym argumentem, żeby odpuścić. Kapitan poszedł spać, a Trzeci dogorywał w oparach zęzy. Przez jakiś czas dochodził mnie głos wywołujacego przez radio statek Chiefa, lecz potem przejął ster i dalsze oszukiwanie AISa stało się niepotrzebne. Pozostało jedynie odpalić silnik.
Ciężko zliczyć ile godzin pompowaliśmy z Trzecim małą, ręczną pompeczką coś, gdzieś, skądś, nie widząc żadnych postępów. Odkręcaliśmy losowo śrubeczki gubiąc w zęzie klucze, krew, pot i resztki wiary. Koniec końców jednak, posiłkując się okretową instrukcją, doświadczeniem, intuicją wspomaganą metodą Macajewa, snując domysły i teorie odnośnie działania morskich silników diesla, kręcąc rozrusznikiem aż do rozgrzania akumulatorowych kabli odkryliśmy magiczną sekwencję działań. Samozapłon nastąpił, dym z rury poleciał, a śruba okrętowa pozwoliła zakończyć ciężką halsówkę. Słońce wstało — czas na wachtę. Dobrze że Ochmistrzyni się wyspała, pomyślałem przekazując jej wachtę i odszedłem w poranny letarg. Artefakt pozostał nieodkryty… oby tylko nikt nie wpadł na pomysł nurkowania po zagubione klucze.

 

Nareszcie żagle!

10 sierpnia, niedziela:

Wczoraj w sobotni wieczór i dzisiaj w niedzielną noc zaraz po północy otrzymaliśmy następne relacje z kolejnych dni irlandzkich odcinków naszej wyprawy. Chyba tam na północno-zachodnich krańcach naszego kontynentu czas biegnie inaczej. Relacje dotyczą zamierzchłych czasów od wtorku do czwartku. Tym razem maile nadeszły z adresu Dobrusi Reymont, która we wstępniaku uwypukla „Pragnę zauważyć, że autorem relacji jest Paweł Reymont :)”. A więc:

Wtorek – nareszcie żagle!

Z Blacksod Bay wyszliśmy nie za wcześnie. Nie zachęcały do tego, ani wspomnienia dnia wczorajszego, ani irlandzka aura, której bardziej opisywać nie będziemy. Dość powiedzieć, że najwyższy klif Europy – Achill widzieliśmy tylko od pasa w dół.

Niezbyt ciekawe widoki zrekompensowało nam za to odstawienie silnika. Tak! Na wysokości skał Carrick Lakin dieslowe opary zastąpiliśmy żaglami i to wszystkimi trzema.  Postawienie foka przyniosło nam wiele frajdy, gdyż wierząc w wyższość naszej myśli żeglarskiej nad myśl poprzednich załóg, postanowiliśmy rozplątać, wg nas zaplątane, wszystkie szoty. Dla niewtajemniczonych tak dobrze jak my w arkana sztuki żeglarskiej, fok na Melinie posiada cztery szoty: prawy, lewy, górny i dolny. Oczywiście fachowych nazw szotów „pionowych” nie znamy, a wysiłki spędzone nad rozplątywaniem przyniosły efekty dokładnie żaden, to jednak udało nam się rozwinąć trzecie skrzydło, co dodało nam z pół knota do prędkości i 10 stopni do przechyłu. A dęłło miło. 3-4 z S-W, z przepiękną, długą, niestety dość płytką, zachodnią falą oceaniczną.

Mijając lewą burtą Clew Bay, oddalaliśmy się od lądu, co pozwoliło włączyć w nas Japaneese- Tourist – Mode i mogliśmy delektować się bezmiarem oceanu.

Piękną tę chwilę przerwały manewry, wśród broniących wejścia do fiordu Killary, skał zębów. Fala zniknęła, żagle poszły w dół, a do naszych uszu powróciło mruczenie dieslowych tłoków. Zagłębialiśmy się w jedyny Irlandzki fiord.Po prawej burcie mijaliśmy rybie, a po lewej owcze pastwiska. Nawet rzęsisty prysznic nie był w stanie przegonić nas pod pokład. Otaczające góry witały nas, poprzecinaną kamiennymi murkami, soczystą zielenią z biegającymi po niej owcami. Z magii gór wyrwał nas kajakarz, który za punkt honoru postawił sobie zawstydzić Melinową katarynę i towarzyszył nam przy burcie przez ok. 1,5 mil. Może nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jechaliśmy 6,5 knota, a on, niczym Stirlitz, udawał, że nigdzie się nie spieszy. Na koniec stanęliśmy na przywioskowym kotwicowisku, gdzie w cieniu gór, wypiliśmy ten co  zwykle jabolowy soczek oraz, bardziej przystający do irlandzkiego pubu, real Irish stout, którego nazwy nie przytoczę, gdyż lepszy był od Guinessa od zapachu, aż po finisz. Najlepiej wchodził.

Na uwagę zasługuje też fakt, iż kapitan po rozgrzewce z trzecim oficerem przy billardowym stołem, zrównał z ziemią reprezentanta lokalnych zawodowców. Chciałbym napisać, że dało to Melinie dozgonnie darmowy postój, ale reprezentant miał na oko 14 lat, a za mecz zapłacił zwycięzca.

 

Środa – Wyspy Aran

Środowy poranek przywitał nas widokiem Wenus między górami Ben Gorm a Devil’s Mother. Cumę z boi oddaliśmy zaraz po przespanym przez całą załogę „psiaku”. Fiord Killary przez noc w ogóle się nie zmienił, nie licząc tego, że pożegnał nas tym razem rzęsistym deszczem. Rozpoczęliśmy kluczenie między licznymi wysepkami i skałami.

Wczesne wyjście sprzyjało wachtowej organizacji życia jachtowego. Ktoś spał, ktoś sterował i tak o to wypłynęliśmy na otwarte morze.

Do wysp Aran dopływaliśmy, skąpani promieniami słońca, halsując się rozpustnie baksztagami. Zwiedzanie Inishmore rozpoczęliśmy od zacumowanych w Kilronan kutrów. Cumując dziobem pod cumy jednego, rufą do rufy trzeciego, a wantami do dziobu drugiego, oraz dzięki pomocy właściciela trzeciego kutra, uzupełniliśmy zapasy wody oraz jedzenia.

Na koniec dnia postanowiliśmy zdobyć położony nieopodal portu, podobno dwudziestowiekowy, fort.  Klucząc pomiędzy kamiennymi murkami niczym po labiryncie, przy którym zamek Midasa to budka z Guinessem, napawaliśmy się słońcem, zielenią oraz widokiem oceanu z dziwnej perspektywy. Labirynt okazał się zbyt trudną zagadką dla naszych morskich instynktów i tak o to  wyszedł nam spacer, po którym padliśmy na koję, nie mając siły na poszukiwanie pubu. No i żadnego zamku nie zdobyliśmy.

Odnotować też trzeba fakt, że udało nam się wziąć prysznic w przyportowym B&B, który kosztował nas więcej niż postój w niejednej marinie, gdyż nie dość, że nadszarpnął basz budżet, to także nasz negocjacyjny honor.

 

Czwartek – dzień pełen atrakcji.

Po niepowodzeniu dnia poprzedniego, uzbrojeni w dwukołowe rumaki, ruszyliśmy na podbój Dun Aonghasa, największej twierdzy na wyspie. Jadąc wzdłuż północnego wybrzeża, napotkaliśmy wygrzewające się na słońcu foki, które zaniepokojone naszymi obiektywami, zaczęły przewracać się z boku na bok. Twierdza okazała się kupą kamieni w kształcie pół okręgów, otwartych od strony morza pionowym klifom. Przetestowawszy naszą odporność na lęk wysokości wróciliśmy do portu i przygotowaliśmy się do wyjścia. Szykował się nocny przelot.

Udowadniając ponadprzeciętny kunszt żeglarski kapitana, oficerów oraz reszty załog, wody Killeary Bay opuściliśmy bez użycia śrudy silnika. Halsując pod wiatr, obfotografowaliśmy ogromne klify Moheru. Widząc jak wielką jesteśmy atrakcją dla ustawionych na szczycie szczurów lądowych, postawiliśmy foka i dumnie przedefilowaliśmy przed lufami ich obiektywów. Kolejną atrakcją dla załogi był desant na jacht lokalnych służb obrony wybrzeża, którzy pełni szacunku dla prawdziwych żeglarzy szturm odpuścili, a wizytę zakończyli życzeniami nieprzedawkowania Guinessa w docelowym Dingle.

Dzień zakończyliśmy w morzu, w towarzystwie mew, ptaków, które wyglądały jak latające pingwiny oraz skrzecących przy burcie delfinów. Słońce zachodziło, fala rosła, wschodził księżyc, a przed nami zaczęły pojawiać się ciemne chmury. Wszystko wskazywało na ciekawą noc, która w rzeczy samej okazała się mrożąca krew w żyłach a ropę w filtrach. Lecz nie wyprzedzajmy faktów. Było pięknie!

 

Paweł Reymont

Wreszcie morze

7 sierpnia, czwartek:
Dzisiaj nadeszła kolejna relacja. Tym razem mailowo od Piotrka Szajowskiego, ale dotyczyła chyba wtorku lub środy. A może poniedziałku…
„Dzień trzeci – wreszcie w morze
Ranek powitał nas lokalną odmianą wyżu, która w literaturze naukowej nazywa się płytką zatoką niżową. Generalnie padało z rzadka.
Nareszcie wyszliśmy. Wiatr, jak to wiatr – w mordę i nie za dużo. Za to drepcząc powoli na silniku spotkaliśmy Słońce. Trafiło nas szperaczem prosto w oczy i okazało się, że mahoń na pokładzie ma na prawdę jasny kolor. Już zaczęliśmy się martwić, czy z nadmiernej suchości pokład nie popęka, ale na szczęście irlandzka aura przyszła z pomocą. 
Wychylając się coraz bardziej poza Donegal Bay zaczęliśmy być trafiani przez, będące pozostałością po przechadzającym się nieopodal centrum niżu, północne fale. Na falach tych pojawiły się kolejne, zachodnie pomieszane z południowymi. Niby nie za duże, ale na dziobie jak w pralce. Podsumowując – wyścig o fotel prezesa został rozpoczęty. Śniadanie przyniosło niejednoznaczne rozstrzygnięcie. Wśród załogi rozgorzała dyskusja, czy na stanowisko można aplikować telefonicznie spod pokładu, czy też twarzą w twarz przez relingi. Koniec końców zawiązała się cała rada nadzorcza, która wspólnie skonsumowała prezesowy rarytas. 
No i widoki… Nareszcie po miesiącach, a może i latach cierpień i tęsknoty, ujrzeliśmy bezkres morza z jedynej słusznej perspektywy. Fale, wiatr i nieskończoność w zasięgu ręki. Tylko z lewej burty ciągle coś przesłaniało granicę nieba i morza. Sądząc po kształcie: warstwowo nakładających się pagórków, wzgórz i gór o różnych odcieniach zieleni, był to brzeg Irlandii. Nawet skały na klifach są tam zielone. Nie licząc tych czarnych – one są jak Guinness. 
Apropos piwa, zgodnie z założeniem trafiliśmy w Blacksod Bay i uleczywszy sponiewierane żołądki część załogi postanowiła zdobyć przykotwicowiskową wioskę. Oprócz cuchnącego rybą portu znajdował się tam pub oblegany przez tambylców, których było więcej niż okolicznych domów, a każdy z nich pił cydr, Smithwicka lub Guinnessa. Cydr ten sam co w Killybegs, ale lepszy. Guinness bez zmian.”

Ruszyli

4 sierpnia, poniedziałek:

Z zapisów AIS wynika, że nad ranem o godz. 0500 lokalnego czasu Melina wypłynęła z portu zaokrętowania.

Przed wyruszeniem w drogę członkowie załogi przesłali dwa sporej długości smsy opisujące dwa pierwsze dni ich pobytu. Zamieszczone zostały poniżej w odpowiednim miejscu.

Na noc Melina stanęła w zatoce Blacksod Bay.

 

Czekamy na lepszą prognozę

3 sierpnia, niedziela:

Następny sms z Irlandii od Adama: „Ahoj! Prognozy na razie nie zachęcają do wypłynięcia. Robimy mile wokół boi i czekamy na zmniejszenie fali i zmianę kierunku wiatru. Prawdopodobne wyjście rano w poniedziałek. Plan na dziś, to prace pokładowe i trochę zwiedzania”.

A ten od Załogi Meliny: „Killybegs dzień drugi. Generalnie pada. Zaczynamy się kłócić, co znaczy „pada”. Zakładamy, że jak mży, to nie pada. W takim razie czasem pada. Wierząc, że w końcu wypłyniemy zrobiliśmy zakupy na trzy dni na przód. A że „drugi” jest w dwóch osobach i ci dwaj drudzy nie jedzą mięsa, szykuje się wegetariański początek. A tymczasem tylko jeden facet kijem uderza małe piłeczki próbując umieścić je w dziurze w zielonej oczywiście murawie. Nie jesteśmy pewni, ale pewnie wygra Tiger Woods. Tak, czy inaczej, Bulmers-Irish Cyder też przegrywa z Guinessem. Wychodzimy o świcie. Liczymy na Blacksod. Sail ho! Załoga Meliny”.

 

Etap 9 i 10 – Irlandia

2 sierpnia, sobota:

Dzisiaj o godz. 1901 przyszedł pierwszy sms od Adama Dacko, kapitana następnej części naszej wyprawy: „Zaokrętowaliśmy się i zapoznajemy się z jachtem. Patrząc na prognozy, to zostajemy tu przynajmniej do jutra”.

Trasa tego rejsu jest wg mnie jedną z najładniejszych, ale również jedną z najtrudniejszych. Otwarte na północny Atlantyk i zachodnie wiatry wybrzeże Irlandii jest piękne, ale stawiające załodze spore wyzwania. Zadaniem nowej załogi jest dotarcie do Francji. Plan minimum, to południowo-zachodnie wybrzeże Anglii. Powodzenia!

Sms od Załogi: ” Killybegs dzień pierwszy. Generalnie pada. Nie, żebyśmy się nie spodziewali… Niż za niżem niż pogania. Zatem ruszamy w głąb lądu. Zasady wydają się proste. Mniej więcej w połowie pierwszego piwa doliczyliśmy się dwudziestu facetów na zielonym (w końcu to Irlania) boisku, którzy noszą, rzucają i kopią niejajowatą piłkę. Mała bramka za 3, wysoka za 1 punkt. Poza tym straszne mordobicie, a tym straszniejsze, że na koniec nasi (?) przegrywają. Wniosek: Smithwick jest gorszy od Guinessa. Jutro też stoimy. Sail ho! Załoga Meliny”.