7 października, sobota
Przed świtem, niemal nie budząc śpiącej nowej załogi, ruszyliśmy z Porto do Lizbony. Stamtąd mieliśmy loty do domu, bo tam planowaliśmy zakończyć nasz rejs. Owszem zakończyliśmy, ale nie dopłynęliśmy, a dojechaliśmy autem. Po pożegnaniu Moniki, mając parę godzin wolnego, ruszyliśmy z Piotrem na miasto.
Na piechotę zobaczyliśmy kilka zabytków, stare budynki, zaułki, odpoczęliśmy nad oceanem i oczywiście znów poszliśmy na całość.
W nowoczesnym kołchozie gastronomicznym zjedliśmy tylko lokalne zupy (Piotrek zieloną, ja czerwoną), a zamiast ryb lub innych mariscos w małej restaurace w całkiem bocznej uliczce skonsumowaliśmy, jak chłopy, normalne steki. No.
Atrakcją na koniec był przejazd paru przystanków starym tramwajem, których całe stada funkcjonują jeszcze i obsługują normalne linie, przeciskając się wąskimi uliczkami starówki. Jak dam radę, to umieszczę tu filmik z tej niecodziennej przejażdżki. O, udało się tu.
A podsumowanie rejsu wygląda całkiem okazale. W trójkę w dziesięć dni pokonaliśmy na Biskajach i Atlantyku 423 mile morskie, płynąc 89 godzin, większość na silniku, ale też 27 godzin na żaglach. Odwiedziliśmy hiszpańskie Santander, Ribadeo, Praia Das Catedrias, Viveiro, A Corunę oraz portugalskie Viana Do Castilo, Porto i Lizbonę.
Warto było. Szkoda, że już koniec.