Nadgoniony czas

12 sierpnia, wtorek:

W nocy nadszedł następny mail z porcją irlandzkich wrażeń od Piotrka Szajowskiego. Tym samym załoga Meliny nadgoniła rozwarstwiony czas – ich morski, irlandzki zrównał się z naszym polskim, lądowym:

Piątek, 8.08.2014

Po ciężkiej nocy, w czasie której walczyliśmy z gasnącym silnikiem,
falą, silnymi podmuchami wiatru i sennością dotarliśmy do Dingle. W
porównaniu do wcześniejszych odwiedzonych przez nas portów odnieśliśmy
wrażenie, że znaleźliśmy się w luksusowych i cieplarnianych warunkach
- jeszcze zanim rzuciliśmy cumy brodaty i uśmiechnięty harbour master
wskazał nam miejsce, gdzie mamy stanąć, po czym wszystko wyjaśnił, co,
gdzie i jak. Pomosty nowe, świeżutkie. Na nabrzeżu budynek klubu
żeglarskiego, w którym można było skorzystać z prysznica. Sam harbour
master siedział sobie w biurze z oknem na cały port i jak kontroler
lotów w wieży patrzył tylko, kto wchodzi, a kto wychodzi z mariny.
Dzień zatem spędziliśmy na regeneracji sił i uzupełnieniu zasobów w
miejscowym Super Valu, a także kontemplując miejscową kuchnię (fish
and chips) oraz trunki (Balmers, Guinness i Harp). Nuda, można by
powiedzieć...  I tylko czające się z tyłu głowy pytanie "Czy silnik
odpali?" mąciło ten sielankowy nastrój, a jednocześnie zapowiadało
niezwykłe przeżycia estetyczne naszej damskiej części załogi w dniu
kolejnym.
Sobota, 9.08.2014

Kolejnego dnia po szybkim tankowaniu paliwa i sprawdzeniu prognozy
pogody stwierdziliśmy, że lepiej będzie poczekać z kolejnym długim
przelotem w okolicy, żeby nie wpakować się w gardło bestii, a raczej
małej bestyjce w postaci niżu, który pojawił się znikąd na Morzu
Celtyckim, rysując strzałki z trzema chorągiewkami na mapkach w
Weather Online akurat na trasie naszego rejsu. Aby nie stać kolejnego
dnia w tym samym miejscu postanowiliśmy przecumować się na drugą
stronę zatoki.

Po drodze poznaliśmy lokalnego celebrytę - Fungie - ma on w Dingle
swój złoty pomnik, w witrynach sklepów i biur turystycznych wiszą
plakaty z jego podobizną, a na dźwięk jego imienia nastolatki wpadają
w szał piszcząc i podskakując. Niestety nie mieliśmy okazji poznać go
tak osobiście, bo tłumy fanów oddzielały go od nas, ale widzieliśmy w
oddali jego płetwę grzbietową. Nie wiemy dokładnie jakiego gatunku
jest poznany przez nas celebryta, czy był to butlonosy, czy może jakiś
inny, ale faktem jest, że na wąskim wejściu do Dingle Harbour
musieliśmy manewrować między czterema czy pięcioma kurtami, na których
tłumy fanów i paparazzi czyhały na okazję, żeby uchwycić Fungie na
zdjęciu. I to nie koniecznie skandalizującym...

Po kilku godzinach dotarliśmy do brzegów Valentia Island. Marina w
budowie, ale i tak dla nas to wciąż cieplarniane warunki po nocach
spędzonych na bojach. Tego wieczoru ktoś z nas, już nie potrafię
określić kto, wypowiedział na głos to, o czym wszyscy myśleli, ale do
tej pory każdy bał się o to zapytać - "co tak na prawdę zaszwankowało
w silniku w noc dwa dni wcześniej?"

Ktoś mógłby pomyśleć, że to bardzo rozsądne i niewinne pytanie. Jednak
konsekwencje wypowiedzenia go były bardzo szerokie. I to zarówno w
warstwie technicznej, jak i estetycznej... To co zdarzyło się chwilę
później rzuciło także pewne światło na przygody związane z silnikiem,
jakie miały poprzednie załogi i na to, jak udało się im je rozwiązać.
Udało się także odzyskać wszystkie utopione w zęzie narzędzia. W
trakcie tych oględzin powstały także zdjęcia do kalendarza, który mamy
zamiar wydać po powrocie do kraju. Niestety, nie możemy dokładnie
powiedzieć, co będzie na zdjęciach, ale nasze panie twierdzą, że
będzie to hit. No nic - pożyjemy, zobaczymy...

Wracając do naszego silnika - gdy już związane z nim instalacje
zostały obejrzane od wszystkich możliwych i niemożliwych stron,
wzięliśmy się wspólnie za wymianę filtra paliwa za lewym zbiornikiem
paliwa. Dlaczego? W sumie nie wiem. Kapitan twierdzi, że było to za
sugestią opiekuna jachtu, ale ja sądzę, że chodziło nam o to, żeby
zrobić cokolwiek, a przy tym uświnić się od stóp do głów w zęziance,
olejach i paliwie. "Brzmi jak mnóstwo doskonałej zabawy" - stwierdził
w trakcie nasz Drugi i faktycznie tak było... Wymieniliśmy niemal
czysty filtr paliwa na idealnie czysty, po czym z poczuciem dobrze
spełnionego obowiązku musieliśmy się wszyscy dokładnie wykąpać pod
prysznicem (każdy osobno, oczywiście). Udało się to dzięki zdolnościom
negocjacyjnym naszej Ochmistrzyni, która zdołała załatwić nam
wszystkim kąpiel w iście królewskich warunkach.
Niedziela, 10.08.2014

Kolejny ranek i kolejny przelot. Po drodze mijamy morskie krowie
stadko - wysepki The Bull, The Cow i The Calf. Spotkała nas także inna
atrakcja - możliwość "zaczekinowania się" na Facebook-u przy Fastnet
Rock. Pierwsze lajki pojawiły się po kilku sekundach, a komentarze
pojawiają się cały czas jeszcze jak piszę te słowa. W szeregach załogi
pojawiły się dyskusje, czy było to wydarzenie na miarę umieszczenia na
"łolu" zdjęcia małego kotka, czy może jest to coś o znacznie większym
zasięgu.

Z hipnotycznego wpatrywania się w ekraniki telefonów wyrwał nas okrzyk
naszej Pierwszej - "Delfinyyyyyyy!!!". Faktycznie - dookoła Meliny
zaroiło się od tych pięknych i przyjaznych zwierząt. Podskakiwały,
przepływały nam pod dziobem, wyprzedzały i dawały się wyprzedzić.
Poszły w ruch aparaty fotograficzne, a radości z obserwowania wyczynów
naszych małych towarzyszy nie było końca.

Po krótkiej (relatywnie) chwili od tego zdarzenia dotarliśmy do
Baltimore. Nie, nie tamtego bardziej znanego za oceanem. Do tego
małego i w sumie mało ciekawego - tak nam się na początku zdawało.
Kapitan ambitnie usiłował znaleźć jakieś ciekawostki o tym miejscu w
przewodnikach, ale przywołany przez niego istotny fakt, że na
pobliskiej Clear Island zatrzymują się w czasie migracji nurzyki,
burzyki, głuptaki, kormorany i gawie trójpalczaste nie zyskał w
szeregach załogi należytego zainteresowania. Cóż, ta dzisiejsza
młodzież...

Rzuciliśmy kotwicę przy Sherkin Island i przygotowywaliśmy się powoli
do tego, żeby położyć się spać. Nagle coś zaczepiło o płetwę sterową.
Nikt tego nie zauważył, ale gdy zdarzyło się to po raz drugi Kapitan
zwrócił na to uwagę. Wyszliśmy na pokład i oczom naszym ukazał się...
delfin. Był duży, szary i miał nadgryzioną płetwę grzbietową. Zaśmiał
się do nas pokazując wszystkie swoje ząbki, zrobił kółko, popłynął
kawałek na grzbiecie, otarł się płetwą o dno jachtu... Zachowywał się
jak pies albo kot, który przyszedł się połasić. Staliśmy na pokładzie
jak oczarowani patrząc na jego wyczyny. Po chwili wydawało nam się, że
już odpłynął, więc wróciliśmy pod pokład. Minutę później usłyszeliśmy,
jak delfin się do nas odzywa, czy może dla nas śpiewa. Dla nas
wszystkich było to pierwsze takie przeżycie, ale najbardziej urzeczona
była nasza Ochmistrzyni, która mimo chłodu i wilgoci zapadającej nocy
co chwila wychodziła na pokład starając się wypatrzeć naszego
morskiego towarzysza.
Poniedziałek, 11.08.2014

W poniedziałek rano wyszliśmy na ląd, obejrzeli okolicę, po czym
stwierdziliśmy, że ruszamy dalej. Zabieramy się więc za uruchomienie
windy kotwicznej. Nie szło nam to specjalnie - albo nie mogliśmy
znaleźć odpowiedniego przełączniczka, albo kabelki zamokły, w każdym
razie skończyło się na machaniu handszpakiem. Mniej więcej w połowie
25 metrów łańcucha znów pojawił się szary delfin, ulubieniec naszej
Ochmistrzyni, który przyglądał się dokładnie temu co robimy kładąc się
na boku koło dziobu. Powąchał kotwicę, obejrzał bojrep po czym
pomachał nam ogonem i odpłynął pozostawiając na pokładzie wzruszoną
Ochmistrzynię powtarzającą cichutko pod nosem "...przypłynął się
pożegnać..."

W końcu udało się do końca podnieść i sklarować kotwicę, by odejść na
wschód. Po kilku godzinach dotarliśmy do Glendore - zatoczka mała i
płytka, ale udało się znaleźć żółtą boję dla gości w miejscu, gdzie
było na tyle głęboko, że po długiej dyskusji między wszystkimi
posiadaczami patentów jachtowego sternika morskiego zapadł werdykt
"można zostać".

Chwilę później spotkała nas mała niespodzianka - wchodzący po nas
jacht pod irlandzką banderą zrobił kółko wokół nas, po czym - po
zaoczeniu banderki RP pod lewym salingiem - uprzejmie pozdrowił nas po
polsku. Był to pierwszy raz, gdy ktoś odezwał się do nas w tym języku
odkąd stewardesa w Rayanie kazała mi siadać na miejsce po włączeniu
sygnalizacji "zapnij pasy"... Łezka wzruszenia zakręciła się w oku.

Popołudnie i wieczór spędziliśmy zwiedzając okolice Baltimore.
Dotarliśmy do prehistorycznego kamiennego celtyckiego kręgu, w którym
usiłowaliśmy wywołać pradawne duchy zmarłych. Niestety, pomimo
dosłownego stawania na głowie nie udało się to i przez to nadal nie
wiemy, dlaczego takie kręgi były budowane. Cóż, spróbujemy przy
najbliższej okazji jeszcze raz.

 

 

Jedno przemyślenie nt. „Nadgoniony czas

  1. No z tym delfinem niesamowite. Widocznie wyczuł bratnie załogi.Pozdrawiam całą załogę, a zwłaszcza Reymontów i Kapitana Adama.

Możliwość komentowania jest wyłączona.