Zdjęcia będą, będą

A na razie tekst napisany przez Jurka Michajłowa – reminiscencje z pierwszych dni.

Po naszym pierwszym rejsie Kapitan zapytał mnie, czy czegoś bym o tym nie napisał na stronie Lady Meliny. Jako prosty szczur lądowy nie znam się na obyczajach żeglarskich, ale myślę, że Kapitanowi, podobnie jak kobiecie w ciąży, nie odmawia się… No i dobrze… Ale cóż tu pisać gdy mi wystarczy jedno słowo… ARMAGEDON! Pewnie coś dla ludzi przyzwyczajonych do żeglowania po morzach i oceanach jest normalnością i powszednią rutyną, dla mnie było konfrontacją nieopanowanej i wszechdominującej siły wodnego żywiołu z banalną słabością człowieka, czyli moją. Zaczęło się od zachwytu pięknym, eleganckim, pełnym mahoniowych detali jachtem. Stanąłem na pokładzie jednej z łodzi, które do tej pory podziwiałem jako zwykły turysta przechodzący przypadkiem obok portów jachtowych w czasie swych wakacyjnych podróży. Podziwiałem elegancko poukładane i biegnące we wszystkie strony liny, których nazw nie będę się nawet starał zapamiętać, bo życia mi nie starczy, bo młody już to ja bynajmniej nie jestem. Niespotykane i niezrozumiałe w swym przeznaczeniu elementy, detale, sprzęty i urządzenia. A potem… Odbijamy. Pierwsze wyjście z portu i zaczęło się!!! Fale na 4-5 metrów, szalona huśtawka z jednoczesnym rzucaniem na boki. Rollercaster, to przy tym co się działo, to zjeżdzalnia dla przedszkolaków i to z grupy młodszej. Skorzystanie z toalety na drobne siku stało się prawdziwym wyzwaniem. Utrzymywanie się na muszli przez parę sekund  było trudniejsze niż na byku w czasie rodeo w Texasie. Fruwałem w powietrzu poznając niezwykły stan lewitacji, i to mimo braku podstaw znajomości yogi. Do tego nieustanne mulenie w brzuchu i uczucie, że żołądek za chwilę opuści na zawsze moje ciało wraz z całą swoją zawartością. Nie było jej zresztą zbyt wiele, bo sama myśl o zjedzeniu lub wypiciu czegokolwiek powodowała nasilenie objawów ucieczkowych. Podobnie jak myśl o zejściu pod pokład. Jedynym miejscem dający szansę przeżycia, o ironio, okazał się przeorany wiatrem i falami pokład Lady Meliny. Nie sposób tu opisać tej całej mnogości uczuć oraz doznań psychicznych i fizycznych, bo mimo doświadczeń mojego długiego 65-letniego życia, po prostu brakuje mi słów. Nic tylko Armagedon! Ale dobiliśmy w końcu do portu, do kei, i doznałem wspaniałego uczucia spokoju i bezruchu… Osiągnąłem nirwanę! I to tylko przez proste stanie na twardym gruncie. Było pięknie!!!