23 maja, czwartek
Zaczęło się już w samolocie z Wrocławia do Porto – przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. Opowiadam załodze (Andrzej Hajzik i Piotrek Styrkowiec), jak to w drodze powrotnej z poprzedniego etapu poznałem w samolocie Czecha i Francuzkę, Jana i Susan, jak to wypiliśmy X piw za przyjaźń polsko-czesko-francuską, jak to, zamiast spać, przegadaliśmy całą podróż, a tu zza oparcia fotela słyszę: „Cześć, my się chyba znamy”. To był Jan, a z nim Susi! Wypiliśmy X piw…
Znajdźcie 10 szczegółów na powyższych zdjęciach.
Z Porto do Vigo mieliśmy zamówiony tuż przed północą BlaBlaCar. Niestety Mauro w ostatniej chwili, już na lotnisku w Porto, odmówił współpracy – to chyba jakaś hiszpańska choroba. Cóż było robić – metrem dojechaliśmy do centrum, w tzw. międzyczasie rezerwacja hotelu, a na dobranoc coś na zaśnięcie. Jak to w Porcie. Wieczór, jak wieczór.
Raniutko pociągiem dostaliśmy się do Vigo. I tu obyło się bez niespodzianki – Lady Melina spokojnie czekała na nas. Zaprowiantowanie, obiad w restauracji Królewskiego Klubu Jachtowego, nowiutka banderka naszej Wrocławskiej Asocjacji Przyjaciół (przygotowana przez nieocenioną Basię G.) pod lewy saling i w morze, tzn. w ocean.
Kierunek Biskaje. Wieje przewidywalnie, w mordę.