9 lipca, niedziela
Przed szóstą rano stanęliśmy przy pomoście w najbliższej odległości od jęzora. To był jęzor spływającego ze szczytów gór lodowca Svartisen. Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na podbój. Naprzód szutrową drogą przez łąki i lasek, a potem wzdłuż jeziora polodowcowego, które zasilane jest głównie wodą z topniejącego lodowca.
Stanęliśmy przed wypolerowanym przez lód kamiennym korytem. Ruszyliśmy w górę skacząc jak kozice górskie z kamienia na kamień. Wielokrotnie musieliśmy kluczyć i zawracać, bo na przeszkodzie stawały ogromne rozpadliny. Po dwóch godzinach mordęgi nasze czoła i wywalone jęzory dotarły do czoła jęzora lodowca.
Tam wznieśliśmy toast szklaneczką whisky z kawałkiem 1000-letniego lodu, odłupawszy go od lodowca uprzednio znalezioną kamienną siekierką.
Zejście było gorsze od wejścia. Zaczął padać drobny deszczyk i wypolerowane kamienie stały się śliskie, jakby były zamarznięte. Wszyscy zaliczyli co najmniej jedno fiknięcie.
Tutaj do obejrzenia filmik Roberta.
Do jachtu dotarliśmy powłócząc nogami. Pieruńsko zmęczeni, ale bardzo zadowoleni – pierwszy punkt programu został zrealizowany. Wieczorem ruszyliśmy dalej.