14 czerwca, czwartek
Zbliżamy się nieuchronnie ku Cieśninie Mesyńskiej. A w tak zwanym międzyczasie uzupełniłem relację z przedwczorajszego wulkanu.
14 czerwca, czwartek
Zbliżamy się nieuchronnie ku Cieśninie Mesyńskiej. A w tak zwanym międzyczasie uzupełniłem relację z przedwczorajszego wulkanu.
13 czerwca, środa
Z kotwicy przy miasteczku Stromboli na wyspie Stromboli z wulkanem Stromboli zeszliśmy o wpół do dziewiątej. Popłynęliśmy równiutko na południe kursem 180 w kierunku Milazzo na Sycylii. Połówką dopłynęliśmy na miejsce i znowu rzuciliśmy kotwicę (CNK!). Wieczorem bączkiem dopłynęliśmy do miasteczka. Pominięte w przewodnikach okazało się pełne zabytków i mające swoją ogromną twierdzę. Nocny widok z niej jest zachwycający.
Dziękuję wnikliwemu Anatolowi, za zwrócenie uwagi w komentarzu na poważny błąd w tytule. Nikt inny nie zauważył, że Milazzo nie leży na Sardynii, tylko na Sycylii.
13 czerwca, środa
Efekty – palce lizać. Sami zobaczycie!
Wulkan Stromboli, to jeden z głównych celów i atrakcji naszych sardyńsko-sycylijskich etapów. O świcie ruszyliśmy z Lipari i przed południem stanęliśmy na kotwicy (tej Całkiem Nowej Kotwicy) przy wyspie Stromboli, nieopodal miasteczka Stromboli, pod górującym nad wszystkim wulkanem Stromboli. Zarezerwowana wycieczka miała rozpocząć się o 1645. Zapobiegliwy Robert zagnał nas pod kościół, spod którego mieliśmy ruszyć w górę, już o 1445. Zimne piwo pod kościołem nawodniło nasze spragnione ciała.
Ludzie schodzili się powoli całymi chmarami. Zostaliśmy podzieleni na 20-osobowe grupy. Musieliśmy przejść szkolenie, wypożyczyć specjalne górskie buty i zafasować kaski ochronne, jednolite dla każdej grupy. Nam przypadł w udziale kolor niebieski.
Jednokolorowe grupy ruszają co parę minut ostro pod górę. Mamy do pokonania 900 m w pionie i trzy godziny marszu, żeby dotrzeć o zmierzchu na szczyt. Doświadczony przewodnik spokojnym tempem prowadzi nas krętymi ścieżkami przez dolną, jeszcze zieloną część góry. Skwar, duchota, pył, zmęczenie. Spływający pot zrasza obficie czoła, moczy koszule i majtki. Co 20-30 minut krótki postój, łyk wody i przy okazji ciekawy wykład przewodnika o wulkanach.
Po dwóch godzinach wychodzimy na pozbawioną roślin czarną część wulkanu już ponad chmurami. Jest naprawdę ciężko. Wąska ścieżynka udeptana setkami nóg wije się jak wąż i niemiłosiernie pyli drobniuteńkim czarnym pyłem wulkanicznym. U góry i u dołu widać jakby gąsieniczki włażące na czarny wulkan.
Po następnej godzinie dochodzimy wreszcie na szczyt. Czuć siarkę. Ubieramy się w ciepłe rzeczy, bo wiatr łagodzący dotychczasowe zmagania, jednak jest trochę już zimny. Zapada zmierzch, słońce chowa się pod chmury.
Nagły grzmot przeszywa powietrze, widzimy dym. Już jest ciekawie. Po dodatkowym rygorystycznym przeszkoleniu podchodzimy do krawędzi wulkanu.
W odległości 300 m od nas w czarnej czeluści widać jakby piec hutniczy buchający bez przerwy ogniem piekielnym i wyrzucający co chwilkę kawałki rozpalonej lawy i kamieni.
Nagle tuż obok czerwono-żółtej czeluści wybucha jeden, a potem drugi fajerwerk. Tak to się powtarza co 10-12 minut.
Siedzimy tak godzinę wpatrzeni w niecodzienne zjawisko. Dobra, już wystarczy. Przewodnik rozdaje nam maseczki przeciwpyłowe. Zapalamy latarki i całkiem po ciemku schodzimy bardzo, bardzo ostro w dół jakby po bardzo stromej wydmie. Tylko ta wydma jest czarna, a na dodatek jest czarna noc. W dole i w górze suną te same gąsieniczki, tylko już świecące swoimi czołówkami. Pył, piach i kamyczki dostają się do butów. Ale mamy zakaz zatrzymywania się. Dopiero po ponad pół godzinie takiego niemal zbiegania otrzymujemy możliwość chwili odpoczynku. Kilogramy piachu wysypujemy z ulgą z butów.
Pył. To co przy wejściu pod górę wydawało nam się nie do wytrzymania, tutaj okazało się wielokrotnie gorsze. Czasem światło z czołówki nie mogło przebić się przez wszechogarniający pył i rozpraszało się nie dochodząc pod nogi. Wejście w strefę zieloną niewiele pomogło. W takich tumanach doszliśmy pod kościół. Tutaj okazało się, że Ela zgubiła na szczycie wulkanu telefon, który jakiś łaskawca przyniósł do rąk własnych po pół godzinie.
Uff, udało się. Kąpiel w morzu była wybawieniem dla naszych uciemiężonych ciał. Ale Elę, chyba za karę za gapiostwo, poparzyła meduza, która niezauważona (meduza) zniknęła w czarnej otchłani morza. Umordowani, ale szczęśliwi poszliśmy spać.
11 czerwca, poniedziałek
No i tak sobie płynęliśmy na terkotliwym silniku. Aż do chwili kiedy przeżyłem déjà vu: „Ryba, Ryba! Rybaaa!!!”. No, no, efekt niezły, popatrzcie sami:
Po południu zacumowaliśmy w miasteczku Lipari na wyspie Lipari, największej spośród Wysp Liparyjskich. Stanęliśmy przy jednej z licznych kei, targując się o zapłatę. Zeszło do 50 euro. Od razu wskoczyliśmy do krystalicznie czystej wody. Uff, ulga. Pokąpielową słoność spłukaliśmy wodą bieżącą z nakejowych węży. Trzeba było uważać, bo woda w nich była początkowo tak nagrzana, że aż parzyła.
Miasteczko śliczne, kolorowe, zielone. Podobne w stylu do Palermo, ale zdecydowanie mniejsze. Oglądnijcie galerię (w przygotowaniu).
10 czerwca, niedziela
Dzisiaj, robiąc miejsce dla przybyłych wczoraj, wyokrętowaliśmy Bogusia K. i Roberta M. Odprowadziłem ich na dworzec, skąd udać się mieli na lotnisko w Katanii. Upał. Powolutku szliśmy ciągnąc tobołki i przysiadając co chwilę na ocienionych ławeczkach. Wstąpiliśmy do parku, a przy samym dworcu, mając godzinę czasu do odjazdu, usiedliśmy w kafejce popijając zimne piwo i przepyszne cappuccino i espresso. Nie dziwimy się już wcale południowcom takich przyzwyczajeń i niespiesznego życia. Upał doskwiera.
W morze ruszyliśmy popołudniu. Cisza na wodzie i brak jakiejkolwiek rozrywki spowodował zapotrzebowanie na różnorakie prace bosmańskie. Jurek, doświadczony konstruktor, a i kapitan swojego trimarana, wziął się i całą resztę do roboty. Nudno nie było aż do zmierzchu. M.in. zamontowaliśmy, testowaną w Cagliari na lądzie, słynną już Całkiem Nową Kotwicę.
No i tak sobie płynęliśmy na terkotliwym silniku.
9 czerwca, sobota
Światła Sycylii zaoczyliśmy wczoraj ok. godz. 22. Teraz jest południe. Dopływamy do Palermo.
Poniżej wieczorny ciąg dalszy.
W Palermo cumowaliśmy przy silnym wietrze z prawej burty. Udało się, o dziwo, już przy drugim podejściu, choć łatwo nie było. W ciągu nieco ponad dwóch dób przepłynęliśmy ciurkiem prawie 230 mil.
Po obiedzie ruszyliśmy w miasto zobaczyć kolebkę mafii i szukać jej śladów. Niewprawnym okiem oczywiście nic nie znaleźliśmy, choć na pewno mijaliśmy wielokrotnie jej członków. Nieźle się zamaskowali wśród wielokolorowego tłumu głównie młodych ludzi. W całym mieście restauracje, bary i knajpki (kontrolowane zapewne przez bossów) szczelnie wypełnione. A wieczorem aż trudno się było przecisnąć przez bawiące się grupy młodzieży. Przecież to sobota. W ten gorący dzień ładnie wyglądali, zarówno dziewczęta, jak i chłopcy.
A samo miasto? Widać włoską specyfikę: piękne budynki z powyginanymi balkonami w ciasnych uliczkach, ale z sypiącym się tynkiem, piękne place pełne zieleni, a tuż obok obskurne stragany pełne różnorakiego badziewia, czysto w oficjalnych częściach miasta, a totalne śmieciowisko w zaułkach. Zresztą pooglądajcie galerię (za chwilę, bo jest w przygotowaniu).
Bardzo późnym wieczorem, a w zasadzie już w nocy, powitaliśmy Elę i Roberta Rzepeckich. Od razu udaliśmy się do knajpki na nocny obiad z lokalnym winem.
7 czerwca, czwartek
W samo południe opuściliśmy gościnną, z bardzo miłą obsługą, marinę Portus Karalis i zatankowaliśmy paliwo. Częściowo nowa załoga wreszcie ruszyła na morze.
Na pożegnanie aura spłatała nam niezłego psikusa i przy samym południowo-wschodnim krańcu Sardynii obsypała nas hojnie gradem średnicy 1-2 cm. Nieszczęśnicy, którzy akurat mieli wachtę (Boguś i Robert) doznali nieszkodliwych uszkodzeń na ciele i duszy. Reszta się radowała. A gdyby ktoś nie wiedział, jak wygląda południowo-wschodni kraniec Sardynii, to proszę bardzo, oto on.
Ponieważ wypływamy na dłuższy czas z Sardynii i nie boimy się konsekwencji, skomponowaliśmy pewną wariację na temat. Oryginał można sobie przypomnieć TU.
A teraz kurs na Sycylię. Pa!
6 czerwca, środa
Dzisiaj opuściła nas na dobre Monika. Podczas wczorajszego wieczora powitalno-pożegnalnego powstał poemat ku czci. Otóż on:
Pięć dni, jak oka mgnienie, minęły pod żaglem Meliny
I nadszedł czas pożegnania naszej jedynej dziewczyny.
Drugi oficer na statku – pierwsza gaduła na jachcie
Będzie nam jej brakować, szczególnie na nocnej wachcie.
To Ona biła rekordy żeglując na wielkiej fali,
Pomimo kursu na Algier dowiozła nas do Cagliari.
Dzisiaj, w dniu pożegnania, smutni, lecz pełni nadziei,
Że jeszcze się razem spotkamy, gdzieś na nieznanej kei.
Stratę po Monice będzie próbował zapełnić Romek. Zobaczymy, czy da radę. Sądzimy, że szanse ma raczej marne. W tak zwanym międzyczasie, czekając na przylot Romka, testowaliśmy kotwicę – Całkiem Nową Kotwicę. Pojechaliśmy na pobliską plażę i ciągaliśmy ją na sucho po piasku, na mokro po piasku, na trawniku, po koniczynie, w kaktusach i w kwiatkach.
Działa cudnie. Jesteśmy szczęśliwi.
Romek Więckowski przyleciał późnym wieczorem. Przywiózł ze sobą banderę włoską, której nam brakowało, a którą podarował Maciej R. z dalekiego Wrocławia.
Wieczór powitalny przeciąga się do tej pory…
5 czerwca, wtorek
Nad ranem dopłynęliśmy do mariny Portus Karalis w Cagliari. Na podejściu ciemno jak …, tankowce i rybacy kręcili się w te i we wte jak duchy, a na dodatek światła miasta w swej jasności całkowicie zaciemniały obraz rzeczywistości.
W południe pojechałem przez całą Sardynię po nowych załogantów Bellę i Jurka Kostańskiego. Okazało się, że Bella ma naprawdę na imię Balladyna.
Dowiozłem ich wieczorem, auto zostawiliśmy tuż przy kei i od razu ruszyliśmy w miasto.
3 czerwca, niedziela
Niedzielną noc i ranek spędziliśmy sennie. Również wachty, które dzielnie i z mozołem wpatrywały się w puste morze. Raz na żaglach, raz na silniku płynęliśmy wzdłuż sardyńskiego zachodniego wybrzeża na południe.
Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że w pewnym miejscu przepływamy obok atrakcji. Szybka decyzja, nagła zmiana kursu i już po godzinie na żaglach (czym wzbudziliśmy spore zdumienie podążających w to samo miejsce zwolenników spalania oleju napędowego) opływaliśmy faraglione Pan de Zucchero obok portu? Flavia . Ładne miejsce.
Potem z atrakcji zaliczyliśmy skutecznie oznakowane gęsto rozstawionymi pływającymi bojkami jakieś gospodarstwo rybacko-małżowe, jednocześnie walcząc z nadchodzącą burzą, grzmiącą spod wielkiego cumulonimbusa.
Tym sposobem dotarliśmy do małej wyspy o nazwie San Pietro, leżącej na południowy zachód od dużej wyspy pod nazwą Sardynia, a w szczegółach do portu Carloforte. Piękne miejsce.
Tu trafiliśmy na jakąś procesję w stylu Bożego Ciała, tylko bez kwiatków, ale za to z orkiestrą dętą. Na trasie przemarszu ustawiło się chyba całe miasteczko.
Utrudzeni spoczęliśmy na laurach po wypróbowaniu tutejszych miejscowych atrakcji z procentami.
2 czerwca, sobota
Samowolnie zameldowana wczoraj na Lady Melinie banda czworga (Boguś Kołacz, Robert Matuszewski i ja pod czujnym okiem Moniki Kaczorowskiej), wypchnąwszy dzisiaj na lotnisko poprzedników, powiesiła w Fertilii pod prawym salingiem Lady Meliny sardyńską banderkę. Za chwilę ruszamy.
Ruszyliśmy o 1610. Spokojniutki wiaterek nastrajał do postawienia żagielków. Spokojniutka woda nastrajała do małej kąpiółki.
Temperatura wody 23,5 st. C.