17 maja, czwartek
Na Ibizie przeżyliśmy. Jakoś przeżyliśmy.
…spędziliśmy na posiedzeniu w jednej z tętniących życiem, chyba cały rok, przyportowych knajpek. O Ibizie mówi się, że to wyspa jak Kuba gorąca. Owszem, potwierdzamy. O przygodach opowiemy prywatnie.
Naszym celem była Majorka, skąd samolot mieliśmy w czwartek o 9 rano. Więc już tuż nieco po środowym południu uruchomiliśmy motor. I tak pobrzękując sobie niecałymi dwoma tysiącami obrotów dopłynęliśmy o czwartkowej czwartej rano do Palmy. Zastaliśmy ciszę i głuchość.
O szóstej rano dowiedzieliśmy się, że nie ma miejsca, a poza tym koszt byłby dwukrotnie wyższy, niż na Ibizie! Ruszyliśmy z kopyta do odległej o nieco ponad 4 mile na wschód mariny Club Maritimo San Antonio De La Playa w Ca’n Pastilla, o której wiedzieliśmy, że kosztuje tylko 1,5 raza drożej, niż w Ibizie. W popłochu spakowaliśmy się, zatrzasnęliśmy drzwi jachtu za sobą i ruszyliśmy niemal biegiem do odległego o 2 km lotniska. Ponieważ office był jeszcze nieczynny, można powiedzieć, że jacht porzuciliśmy. Dobrze, że nieco wcześniej powiadomiliśmy mailowo, że chcemy zarezerwować tam miejsce!
Udało się dotrzeć na lotnisko na ostatnią chwilę.
W czasie naszego krótkiego rejsu przebyliśmy 225 mil, płynąc nieco ponad 45 godzin z czego aż 44 na silniku, a tylko 1 godzinę na samych żaglach. No, po prostu motorówka! Ale spisywała się dzielnie.