25 października, wtorek
Tak, dopłynęliśmy wczoraj do Ustki. Znowu po ciemku. Niestety, nikt nas nie przywitał pod czerwoną latarnią, tzn. lewą główką wejścia do awanportu.

A poprzednim razem, cztery tygodnie temu, czekały tu na nas nie lada atrakcje. Ech, marzenia… Niestety wówczas nie wykorzystaliśmy okazji, więc się zemściło – musieliśmy stanąć longside przy zimnej Angelinie. Dwugodzinny nocny spacer z portu do miasta i z powrotem dał nam się tak we znaki, że z ulgą poszliśmy spać, jak niemowlaki. Ech…
Rano po kawie i śniadanku, dowiedziawszy się, że strefa 6 znowu jest zamknięta z powodu ostrzału do 14-tej (potem wojacy mają obiad), postanowiliśmy znowu zobaczyć miasto, ale za dnia. Smętnie spoglądaliśmy na drugą stronę kanału portowego, gdzie prężyła się latarnia morska.

Nie, nie będziemy nadkładać drogi, jak wczoraj! Niestety, trzy lata temu wybudowana nowa ruchoma kładka nad Słupią już się zepsuła. Toczą się spory, czyja to wina: kładki, czy niesprzyjających okoliczności? Wprawdzie od czasu do czasu ten most o kosmicznym wyglądzie łączy dwa spragnione siebie brzegi, ale to są tylko próby techniczne mające dać odpowiedź na trapiące mieszkańców i turystów pytanie, kto jest winien?

Wpadliśmy na genialny pomysł – mamy przecież własny transport wodny! Po uzyskaniu zgody z kapitanatu, zarządu portu i od bosmana odpaliliśmy maszynę i zatoczywszy penetrującą pętelkę po całym porcie stanęliśmy przy Wenecji. Mimo wadliwego mostu miasto sprawiło bardzo dobre wrażenie estetyczne. Oto ono:


Kupiliśmy jeszcze dwie wędzone makrele i dwa wędzone śledzie i tuż przed żołnierskim obiadem opuściliśmy przyjazne usteckie ustronie udając się dalej na zachód. Dokąd? Jak zwykle to się okaże.